Dostałem ostatnio od losu podarek w postaci kilku wolnych godzin w Nowym Jorku. Tak konkretniej, to miałem kilka godzin oczekiwania na przesiadkę na nowojorskim lotnisku Newark. Lotnisko jak lotnisko - przez kilka godzin nie zaoferuje za wielu atrakcji. Co innego taki Manhattan! Skoro sam Sinatra śpiewał peany na jego cześć, to na pewno na każdego turystę czeka tam masa atrakcji. W końcu Sinatra nie może kłamać, co nie?!
No dobra, pojadę na Manhattan. Fajnie. I co dalej? Jak dotąd Nowy Jork znałem tylko z piosenek Sinatry i seriali o gangsterach i policjantach; szczerze wątpię by były to dobre źródła informacji turystycznej. No cóż, postanowiłem "iść na żywioł". A co tam, raz się żyje!
Ponieważ moje zwiedzanie wypadło w porze obiadowej, w internecie raz-dwa wygrzebałem adres jakieś ciekawej knajpki. Szybko spisałem jej adres i zerknąłem na możliwości dojazdu na Manhattan: pociąg, taxi, minibus, helikopter (oho!). Zatem jest tego trochę - zawsze jakoś da się dojechać. W drogę!
Z lotniska do stacji kolejki podmiejskiej dojechałem małym monorailem łączącym terminale, parkingi i stację kolejową. Po chwili przyjechał pociąg. Wyglądał normalnie jak puszka sardynek.

Łał! Takimi pociągami do pracy dojeżdżali zawsze dobrzy (acz wiecznie zmęczeni) policjanci! Nie mówiąc już o tych wszystkich pościgach w wagonach, kiedy to zmęczony policjant po służbie zbystrzył jakiegoś od dawna poszukiwanego łotrzyka! Łał, łał, łał ! Niestety, pociągiem jechałem około południa, o tej porze policjanci nie wracają z pracy i ominęło mnie oglądanie jakiegoś dramatycznego pościgu.
Tak więc w wagonie nic ciekawego się nie działo. Żadnego pościgu albo strzelaniny. Z nudów zacząłem się gapić przez okno - na horyzoncie zarysowała się panorama Manhattanu. Ha!

Kolejka podmiejska dowiozła mnie na podziemny dworzec Penn Station na środkowym Manhattanie. Dworzec sprawia wrażenie niesamowicie bałaganiarskiego przejścia podziemnego (coś jak warszawskie przejście pod rotundą do n-tej potęgi). Z labiryntu korytarzy wypluło mnie wprost na brzęczącą, gwarną ulicę Nowego Jorku. Łaaaał! Wieżowce, syreny karetek, policjanci, reklamy, sprzedawcy ... normalnie jak w amerykańskim filmie!
Ulicą pomykała masa żółtych taksówek.

Kilka przecznic dalej górował masywny Empire State Building. Łaaaał!

A dołem szedł sobie powolutku grubiutki policjant! Aha! Na pewno idzie po pączka! Normalnie jak na filmie, kurczę blade!

Czas jednak mnie naglił - wskoczyłem do metra. Stacja metra, stara, toporna i nieelegancka. Jest za to policja. Patrol czteroosobowy: jest gruby policjant (ha!) i mała murzynka (ha! Tak jak w Akademii Policyjnej!) No i mundury mają dokładnie takie jak w serialach! Jejku jak fajnie!
Metrem dojechałem na południowy Manhattan, do Chinatown. Zaraz po wyjściu ze stacji zwróciłem uwagę na domy z "zewnętrznymi" klatkami schodowymi (przeciwpożarowymi). Takimi klatkami na filmach zawsze zwiewają bandziory, albo dobrzy policjanci / detektywi dostają się do domu bandziorów.

Nie ma co się gapić na te schody; bandziory i policjanci używają ich tylko po zmroku, nie ma więc szans że zobaczę jakąś filmową akcję. Zacząłem powoli szukać "mojej" restauracji. Akurat na ulicy, którą szedłem było sporo kramów z owocami morza.

Między tymi kramami z krewetkami, homarami i innymi frutti di mare była mała restauracja, do której zmierzałem. Restauracja specjalizowała się w (niespodzianka!) owocach morza. Za "wystawę" służyła jej ściana z akwariów.

W środku sporo ludzi. Atmosfera jak z baru "zapiekanka" na dworcu centralnym w Warszawie, za to jedzenie - pyyycha! Na przystawkę wziąłem dziwną, gęstą zupę. Na drugie mieszany talerz owoców morza i wodorostów (w większości nie dających się zidentyfikować). Bardzo smaczne, mimo że do końca nie wiem co jadłem.
Podjadłem i powoli wyszedłem z Chinatown. To już południowa końcówka Manhattanu. Spacerem skierowałem się na nabrzeże. Przeszedłem pod Brooklyńskim mostem.

Co tu dużo mówić, byłem najedzony, miałem trochę czasu i humor mi dopisywał. Dopisywało mi również szczęście bo oto przy nabrzeżu dostrzegłem mały mikrobrowar (
Heartland Brewery). W środku wypiłem pintę niezłego, świeżego piwka (normalnie nirwana!) i dziarsko pomaszerowałem dalej nabrzeżem.
Zbliżał się czas powrotu na Newark. No cóż, skoro raz się żyje, to może na lotnisko polecę helikopterem? Jak szaleć, to szaleć, heliport niedaleko!

"Downtown Manhattan Heliport" umieszczono na jednym ze starych pirsów portowych. Z daleka widać startujące / lądujące śmigłowce.

Terminal heliportu to niewielki budynek z dwoma wejściami. Jedno dla "turystów" (loty wycieczkowe) drugie dla regularnych podróżnych (jak ja). W środku szybki check-in, potem szybka i sprawna kontrola bezpieczeństwa i już jestem w małej poczekalni. Po kilku chwilach pracownik obsługi objaśnił mi procedury bezpieczeństwa (to co normalnie robią stewardessy podczas kołowania) po czym wziął moją walizkę i poprowadził mnie do helikoptera. Tadam!

Szybko wsiadłem do kabiny helikoptera. Dwóch pilotów uprzejmie przywitało się ze mną. W międzyczasie pracownik obsługi wsadził mój bagaż do "bagażnika" w śmigłowcu. Drzwi zamknięte. Start!
Start łagodny, niespodziewany, bez żadnych przeciążeń jak w samolocie. Nic nie wciska w fotel, nie trzęsie - po prostu nagle odrywamy się od ziemi i lecimy! Kabina pasażerska wygodna, przestronna. Niestety w części pasażerskiej szyby były przyciemniane - kiepsko przez to wychodziły zdjęcia. Nie mogłem się jednak oprzeć, cyknąłem zdjęcie Statui Wolności. A co tam!

Po kilku minutach byliśmy na Newark. Po wylądowaniu piloci pożegnali się ze mną i podziękowali za skorzystanie z usług ich firmy. Na płycie czekał już na mnie mały mikrobusik. Dojechałem nim w pobliże gejtu, z którego miałem lot do Paryża. I już! Szybko sprawnie i jak grzecznie! Cały czas głaskano moją próżność zwracając się do mnie per "sir". Normalnie Ameryka! Bardzo się mi to podobało :-)
Ech. Fajowo było i tyle! Trzeba mi będzie jeszcze raz odwiedzić "Wielkie Jabłko". Tym razem z moją Kochaną Żoną. Rzecz jasna przy niej będę zachowywać się porządnie, z klasą, nie jak jakiś szalejący dzieciak!
Chociaż kto wie. Może też jakoś uda nam się zaszaleć? hi hi hi...