Thursday, May 31, 2007

Kanał Saint-Martin

Wybrałem się z Żoną na małą wycieczkę do wschodnich dzielnic Paryża, nad kanał Saint Martin. Metrem dojechaliśmy do stacji Republique, potem poszliśmy pieszo. Kanał St. Martin pochodzi jeszcze z czasów napoleońskich; zbudowany został dla poprawy zaopatrzenie Paryża w wodę. Dziś nie pełni już swej pierwotnej funkcji, jest za to ciekawostką przyciągającą turystów i spacerowiczów. Nasz przewodnik po Paryżu (i nasi znajomi) polecali kanał St. Martin jako fajne miejsce na miły, urokliwy spacer.

Na miejscu połowa naszej wycieczki (ja) uznała że istotnie jest to dość urokliwe miejsce. Druga połowa grupy (moja Żona) była odmiennego zdania. No bo niby ładny ten kanał. Wąski, ze szpalerem drzew no i te ładne, urokliwe mostki zerkające z góry na taflę wody; ale architektura okolicznych domów niespecjalna i masa różnych typków się kręci... Tak więc "urokliwość" kanału okazała się być rzeczą wielce subiektywną.

To co przykuło równo naszą uwagę to mały stateczek wycieczkowy wspinający się powoli kanałem. Tak tak, wspinający. Stateczek akurat mozolnie pokonywał kilka śluz. Przystanęliśmy na chwilę by obejrzeć tę ciekawostkę i zrobić kilka zdjęć.



Wednesday, May 30, 2007

Kir

Naszła mnie ochota na kir.

Kir to sympatyczny aperitif - do kieliszka nalewamy likieru z czarnej porzeczki i dopełniamy dobrze schłodzonym białym winem.

Likier z czarnej porzeczki miałem, brakowało mi odpowiedniego białego wina. Wybrałem się do pobliskiego sklepu w winem. Poprosiłem sprzedawcę o jakieś białe winko do zrobienia tego aperitifu.

Winiarz okazał się bardzo gadatliwy:
- Ha! Kir! - Ucieszył się - Zanim zaproponuję panu konkretne winko, może najpierw kilka słów wprowadzenia. Otóż kir został spopularyzowany, by nie rzec wynaleziony przez burmistrza miasta Dijon, pana Feliksa Kir. To właśnie na jego cześć nazwano ten drink.
Przez wzgląd na pochodzenie, oryginalny kir przyrządzamy z likieru Crème de Cassis de Dijon dopełnianego białym winem Bourgogne Aligoté.

Kupiłem butelkę Bourgogne Aligoté. Kir wyszedł (jak zawsze) bardzo smaczny.

Tuesday, May 29, 2007

Nieśmiertelni Australijczycy

Wyskoczyłem dziś na kawę ze znajomym Australijczykiem. Australijczyk jest bardzo sympatyczny, ma na imię Danny i lubi jazdę starymi samochodami rajdowymi po bezdrożach.

Poza tym Danny jest republikaninem. Bo formalnie to Australia jest ciągle monarchią, a królowa angielska jest wciąż szefową państwa australijskiego. Symbolami tego jest brytyjski "Union Jack" w lewym górnym rogu flagi Ausrtalii i profil Elżbiety II na australijskich monetach (Danny nazywa to "kacem po brytyjskiej okupacji").

Dzisiaj podczas kawy (niezła!) wysłuchałem kolejnego republikańskiego wywodu. Na koniec Danny rzucił dość ciekawą, filozoficzną uwagę.

- Kilkadziesiąt lat temu wszyscy moi znajomi w Australii powtarzali, że monarchię popierają tylko starzy ludzie. Minęło te kilkadziesiąt lat i dalej słyszę, że za monarchią są tylko starzy. Wychodzi na to, że ci starzy Australijczycy są nieśmiertelni, tylko młodzi republikanie wymierają powoli!!!

Ciekawa obserwacja.

Zakupy

- Co robimy?

- Chodźmy na zakupy. Potrzebuję butów.

- Dobra.

Wyruszyliśmy z listą zakupów: „buty dla niego”.

Wróciliśmy z parą butów dla niego, z dwiema parami butów dla niej, z dwoma sweterkami dla niej, z dwiema sukienkami dla niej i z torebką dla niej.

Chciałem mojej Kochanej kupić więcej, ale się nie zgodziła. Twarda sztuka! ;-)

Paryski kominek

kominek rz. mnż IIa, D. ~nka ‘otwarte palenisko przylegające do ściany pomieszczenia (często w ścianie), w którym pali się drewnem, aby ogrzać pomieszczenie’

Taka słownikowa definicja kominka jako paleniska nie pasuje jednak do większości paryskich kominków, które miałem okazję oglądać. A że kamienice w Paryżu stare to i kominków niemało (w moim małym mieszkanku mam dwa kominki).

Co do rzeczonych zastosowań: po pierwsze kominki są miejscami w miarę chłodnymi, do tego kształt maja odpowiedni - idealne miejsce na mały składzik wina! Po drugie budowniczowie umieszczali kominki umieszczano w centralnych miejscach pokoju - można tam postawić głośniczek (albo nawet telewizor!)

Oto zdjęcie ilustrujące alternatywne zastosowania kominka:

Monday, May 28, 2007

Mieszkać w USA i mieć męża w Paryżu...

...to w sumie fajna sprawa - stwierdziła moja Żona - Kiedy ja przylatuję zza oceanu i śpię dłużej znużona jet-lagiem, to po przebudzeniu już czeka na mnie fajne francuskie śniadanko. Z kolei kiedy Ty przylatujesz do mnie, to Ciebie dopada jet-lag. Wtedy budzisz się znacznie wcześniej i przygotowujesz śniadanie. Pieczesz gofry, kroisz truskawki. Fajnie!

Hmmm... Ciężko się nie zgodzić. Od siebie mogę dodać, że jest jeszcze jeden plus posiadania męża w Paryżu. Zakupy. Choć w sumie dla kobiet jest to pewnie tak oczywiste, że nie warto o tym nawet wspominać.

Wino nad winami

Będzie coś o winie.

Kilka dni temu zachęcony dobrymi recenzjami wybrałem się z Żoną do restauracji "Vin sur vin". Sama restauracja z zewnątrz prezentuje się raczej niepozornie; ot, normalne witryny zasłonięte od środka białymi zasłonami.

W środku lokal okazał się być zaskakująco elegancki. Pięć stolików rozstawionych w odległości zapewniającej dyskrecję, bardzo elegancki wystrój, pysznie nakryty stół (ścieżki z drobnych kamyczków fantazyjnie wijące się na śnieżnym obrusie między talerzami, srebrną zastawą i kryształowymi bibelotami). No i kelner - sympatyczny, wesoły pan w dobrze skrojonym garniturze.

Z ręcznie wypisanej karty wybraliśmy dania. Kelner z uśmiechem przyjął zamówienie i po chwili przyniósł kartę win. Kartę, hmmm... właściwie księgę. Kilkadziesiąt stron, na oko grubo ponad pięćset gatunków, roczników... Nie ma co, nazwa "vin sur vin" nie była aż tak przypadkowa.

Zaczytany w księdze powoli wędrowałem przez kolejne winnice, szczepy, roczniki, gdy nagle kelner delikatnie zapytał się mnie czy może coś doradzić. Czemu nie? Kelner zaczął powoli badać nasze gusta i oczekiwania by na koniec polecić winko z rejonu Roussillon. Wspaniale - bierzemy.

Po kilku chwilach nasz sommelier pojawił się przy naszym stoliku z butelką wina. Zademonstrował nam ją po czym przelał wino do eleganckiej kryształowej karafki, bogato zdobionej srebrem. "Poczekajmy aż nabierze smaku" dodał na odchodnym.

Wino ostało swoje kilkanaście minut i oto nadszedł moment degustacji. Kelner zamaszystym ruchem nalał mi do kieliszka próbkę do spróbowania.
- Niech Pan tylko zechce łaskawie spróbować. To wino to słońce, to wibrujące energią lato, to głęboka pełnia świeżości; to czysta młodość! W sam raz dla takich gości jak Państwo! - zachwalał gestykulując żywo.
No no! Nasz lordowsko dyskretny sommelier pokazał nieco szczerych emocji. Widać sercem tej restauracji jest wino! Nota bene, to polecone Roussillon okazało się znakomite. Jego smak wiernie podążał za barwnym opisem. Słowem: wspaniałe! Brawo! Dwadzieścia punków na dwadzieścia możliwych! Vingt sur vingt!

Metryczka:
Vin sur vin
20, Rue de Monttessuy
75007 Paris (siódma dzielnica, niedaleko Wieży Eiffel'a)
tel: 01 47 05 14 20

Podróż koleją (tym razem praktycznie)

W jednym komentarzy padło pytanie o cenę za przejazd TGV.

Dziękuję za komentarz, a co do pytania to odpowiedź brzmi: to zależy.

Kupowanie biletu na TGV, przypomina trochę kupowanie biletu na samolot. Różne, różniaste taryfy, zniżki promocje, ceny „od...”, jak na ten termin to tanio, a na tamten to drogo – sam diabeł się w tym nie połapie. Najlepiej wejść na stronę internetową biura podróży Voyages SNCF i sprawdzić.

Dodam, że czasami jeżdżę do Brukseli odwiedzić przyjaciół (przy okazji – pozdrawiam). Za bilet powrotny Paris Nord – Bruxelles Midi płacę przeciętnie około 100 euro (2 klasa). Odległość 330 kilometrów TGV pokonuje w (mniej więcej) godzinę dwadzieścia minut.

Dwie uwagi na koniec:

Po pierwsze TGV nie zawsze zasuwa jak głupie. Często zdarza mu się jechać z normalną prędkością po zwykłych torach. Przykładowo, jadąc TGV z Paryskiego dworca Montparnasse do St. Malo w Bretanii na początku pociąg szybciutko śmiga do Rennes, a potem w końcówce „wlecze się” jadąc około stu na godzinę.

Po drugie, podróżując po Francji warto rozważyć lot krajowy. EasyJet i AirFrance bardzo często mają konkurencyjne ceny i dobrze ustawione rozkłady.

Sunday, May 27, 2007

Śniadanko

Pozwólcie że przedstawię: śniadanko dla trzech osób.


Na górze pulchne bułeczki z czekoladą. Świeże, mięciutkie acz lekko chrupiące - prosto z piekarni!

Na dole rogaliki z migdałami. Jeszcze ciepłe, nadziane słodko gorzkawym, gęstym waniliowo-migdałowym sosem i wesoło chrupiącymi płatkami migdałów.

Do picia kawa i świeży sok pomarańczowy.

Miłego dnia!

Tuesday, May 22, 2007

Od kuchni (4) czyli szyneczka

Zacznijmy od tego, że w restauracjach są menu (zwane też kartami dań). W menu są przystawki. A wśród przystawek pojawia się czasami "deska wędlin" albo "półmisek wędlin" albo "szynka".

Taki "półmisek wędlin" to na ogół kilka(naście) plasterków mięsa zaserwowanych na talerzu. Czasami plasterki ułożone są fantazyjnie, czasami nie. Czasem towarzyszy im garstka sałaty i kilka drobnych ogóreczków. W większości przypadków plasterki są pokrojone cieniutko, na grubość bibułki.

Zatem gdy ostatnio poszedłem z Rodzicami do restauracji i Tata zamówił na przystawkę "szynkę z Owerni" to wiadomo czego się spodziewaliśmy.

Wiadomo też, że dostaliśmy co innego niż się spodziewaliśmy (inaczej nie byłoby o czym pisać).

Otóż na początku kelner przyniósł osobny nóż. Klasyczny, ostry nóż Laguiole. Ciekawie...

Po chwili przyniósł tacę z dwoma plastrami szynki.

Zręcznie nawinął jeden z nich na widelcu i nożu i rozłożył na talerzu przed Tatą. "Drugi przyniosę potem" dodał i oddalił się dyskretnie.

Zerknęliśmy na plaster szynki...

Wielgachny! Jak kartka A4! Jak naleśnik! Jak stolnica! Jak patelnia! Nie powiem, taki potężnych rozmiarów plaster świetnie prezentował się na dużym talerzu. Dodatkowo, gruby, jędrny. nic a nic niewysuszony! Cudo! Jejuuu!!!


Takie cudeńko serwują w paryskiej restauracji Ambassade d'Auvergne. Dodatkowo mają tam fajne nalewki i tradycyjne aligot (ziemniaczane purée z serem i czosnkiem). Polecam!

Noc Muzeów

Uch... W sobotę była noc muzeów. Niby taka noc to fajna sprawa. Wiekszość muzeów jest otwarta do późnej nocy. Jest okazja by połazić po mieście i liznąć trochę kultury (gratisowo).

Akurat odwiedzali mnie Rodzice - postanowiliśmy więc odwiedzic kilka muzeów a przy okazji mieć miły spacer.

Okolo siódmej wieczorem wyruszyliśmy w miasto. Idąc powolutku wąskimi, sympatycznymi uliczkami doszliśmy do Inwalidów. Wchodzimy do środka, idziemy krużgankami i natykamy się na ... spora kolejkę ludzi. Zapewne wszyscy czekaja na wejscie do kościoła, zobaczyc grób Napoleona. Stoimy, czekamy. Po kilku minutach Tata nie wytrzymuje i idzie na zwiady. Za chwilę wraca z informacją, że kościół będzie otwarty o ósmej. Jest siódma dwadziescia - rezygnujemy (w międzyczasie kolejka wydłużyła się dwukrotnie).

Jakoś zniechęcili nas ci Inwalidzi (wredni ci Inwalidzi i tyle, he he). Wychodzimy i spacerkiem idziemy na drugą stronę Sekwany. Pogoda dopisuje, słoneczko leniwie chowa się za dachami Paryza.

Już na drugim brzegu kierujemy się w stronę Małego Pałacu (Petit Palais). Kolejka do wejścia ma na oko sto metrów i (co gorsza) stoi w miejscu! Dzielnie zajmujemy miejsce na końcu kolejki. Za nami powoli gromadzą się kolejni "zwiedzacze". Po chwili z Pałacu wychodzi jakiś ludzik z krótkofalówką - pogadał coś do swojego aparaciku, aparacik zaszumiał w odpowiedzi i ludzik wpuścił do środka początkowe dziesięć metrów kolejki. Potem zniknął w środku budynku i wyszedł po kilku minutach by wpuścić kolejne dziesięć metrów. I tak dalej. Do środka weszliśmy po mniej więcej czterdziestu minutach. Po drodze zrobiłem zdjęcie wejściu:


W środku całkiem ładna wsytawa, ładne wnętrza i masa ludzi! Oglądamy co trzeba i zmykamy szybko. Wychdoząc zerkamy na kolejkę. Wije się już dobre trzysta metrów skręcając w Pola Elizejskie.

Uciekamy od tłumu i zaczynamy zastanawiać się co dalej. "A może tak poszlibyśmy do café?" pada propozycja. Podchwytujemy ją ochoczo.

Spokojnym spacerkiem idziemy na Plac Alma. Wybieramy spokojną, elegancką kafejkę i siadamy przy stoliczku na ulicy. Z drugiego brzegu patrzy na nas Wieżę Eiffla kąpiącą się w zachodzącym słońcu. I to wszystko bez kolejek, bez tłumów napierających z każdej strony. W sumie całkiem fajna ta noc muzeów.

;-)

Sunday, May 20, 2007

Kilka godzin na Manhattanie

Dostałem ostatnio od losu podarek w postaci kilku wolnych godzin w Nowym Jorku. Tak konkretniej, to miałem kilka godzin oczekiwania na przesiadkę na nowojorskim lotnisku Newark. Lotnisko jak lotnisko - przez kilka godzin nie zaoferuje za wielu atrakcji. Co innego taki Manhattan! Skoro sam Sinatra śpiewał peany na jego cześć, to na pewno na każdego turystę czeka tam masa atrakcji. W końcu Sinatra nie może kłamać, co nie?!

No dobra, pojadę na Manhattan. Fajnie. I co dalej? Jak dotąd Nowy Jork znałem tylko z piosenek Sinatry i seriali o gangsterach i policjantach; szczerze wątpię by były to dobre źródła informacji turystycznej. No cóż, postanowiłem "iść na żywioł". A co tam, raz się żyje!

Ponieważ moje zwiedzanie wypadło w porze obiadowej, w internecie raz-dwa wygrzebałem adres jakieś ciekawej knajpki. Szybko spisałem jej adres i zerknąłem na możliwości dojazdu na Manhattan: pociąg, taxi, minibus, helikopter (oho!). Zatem jest tego trochę - zawsze jakoś da się dojechać. W drogę!

Z lotniska do stacji kolejki podmiejskiej dojechałem małym monorailem łączącym terminale, parkingi i stację kolejową. Po chwili przyjechał pociąg. Wyglądał normalnie jak puszka sardynek.


Łał! Takimi pociągami do pracy dojeżdżali zawsze dobrzy (acz wiecznie zmęczeni) policjanci! Nie mówiąc już o tych wszystkich pościgach w wagonach, kiedy to zmęczony policjant po służbie zbystrzył jakiegoś od dawna poszukiwanego łotrzyka! Łał, łał, łał ! Niestety, pociągiem jechałem około południa, o tej porze policjanci nie wracają z pracy i ominęło mnie oglądanie jakiegoś dramatycznego pościgu.

Tak więc w wagonie nic ciekawego się nie działo. Żadnego pościgu albo strzelaniny. Z nudów zacząłem się gapić przez okno - na horyzoncie zarysowała się panorama Manhattanu. Ha!


Kolejka podmiejska dowiozła mnie na podziemny dworzec Penn Station na środkowym Manhattanie. Dworzec sprawia wrażenie niesamowicie bałaganiarskiego przejścia podziemnego (coś jak warszawskie przejście pod rotundą do n-tej potęgi). Z labiryntu korytarzy wypluło mnie wprost na brzęczącą, gwarną ulicę Nowego Jorku. Łaaaał! Wieżowce, syreny karetek, policjanci, reklamy, sprzedawcy ... normalnie jak w amerykańskim filmie!

Ulicą pomykała masa żółtych taksówek.


Kilka przecznic dalej górował masywny Empire State Building. Łaaaał!


A dołem szedł sobie powolutku grubiutki policjant! Aha! Na pewno idzie po pączka! Normalnie jak na filmie, kurczę blade!


Czas jednak mnie naglił - wskoczyłem do metra. Stacja metra, stara, toporna i nieelegancka. Jest za to policja. Patrol czteroosobowy: jest gruby policjant (ha!) i mała murzynka (ha! Tak jak w Akademii Policyjnej!) No i mundury mają dokładnie takie jak w serialach! Jejku jak fajnie!

Metrem dojechałem na południowy Manhattan, do Chinatown. Zaraz po wyjściu ze stacji zwróciłem uwagę na domy z "zewnętrznymi" klatkami schodowymi (przeciwpożarowymi). Takimi klatkami na filmach zawsze zwiewają bandziory, albo dobrzy policjanci / detektywi dostają się do domu bandziorów.


Nie ma co się gapić na te schody; bandziory i policjanci używają ich tylko po zmroku, nie ma więc szans że zobaczę jakąś filmową akcję. Zacząłem powoli szukać "mojej" restauracji. Akurat na ulicy, którą szedłem było sporo kramów z owocami morza.


Między tymi kramami z krewetkami, homarami i innymi frutti di mare była mała restauracja, do której zmierzałem. Restauracja specjalizowała się w (niespodzianka!) owocach morza. Za "wystawę" służyła jej ściana z akwariów.


W środku sporo ludzi. Atmosfera jak z baru "zapiekanka" na dworcu centralnym w Warszawie, za to jedzenie - pyyycha! Na przystawkę wziąłem dziwną, gęstą zupę. Na drugie mieszany talerz owoców morza i wodorostów (w większości nie dających się zidentyfikować). Bardzo smaczne, mimo że do końca nie wiem co jadłem.

Podjadłem i powoli wyszedłem z Chinatown. To już południowa końcówka Manhattanu. Spacerem skierowałem się na nabrzeże. Przeszedłem pod Brooklyńskim mostem.


Co tu dużo mówić, byłem najedzony, miałem trochę czasu i humor mi dopisywał. Dopisywało mi również szczęście bo oto przy nabrzeżu dostrzegłem mały mikrobrowar (Heartland Brewery). W środku wypiłem pintę niezłego, świeżego piwka (normalnie nirwana!) i dziarsko pomaszerowałem dalej nabrzeżem.

Zbliżał się czas powrotu na Newark. No cóż, skoro raz się żyje, to może na lotnisko polecę helikopterem? Jak szaleć, to szaleć, heliport niedaleko!


"Downtown Manhattan Heliport" umieszczono na jednym ze starych pirsów portowych. Z daleka widać startujące / lądujące śmigłowce.


Terminal heliportu to niewielki budynek z dwoma wejściami. Jedno dla "turystów" (loty wycieczkowe) drugie dla regularnych podróżnych (jak ja). W środku szybki check-in, potem szybka i sprawna kontrola bezpieczeństwa i już jestem w małej poczekalni. Po kilku chwilach pracownik obsługi objaśnił mi procedury bezpieczeństwa (to co normalnie robią stewardessy podczas kołowania) po czym wziął moją walizkę i poprowadził mnie do helikoptera. Tadam!


Szybko wsiadłem do kabiny helikoptera. Dwóch pilotów uprzejmie przywitało się ze mną. W międzyczasie pracownik obsługi wsadził mój bagaż do "bagażnika" w śmigłowcu. Drzwi zamknięte. Start!

Start łagodny, niespodziewany, bez żadnych przeciążeń jak w samolocie. Nic nie wciska w fotel, nie trzęsie - po prostu nagle odrywamy się od ziemi i lecimy! Kabina pasażerska wygodna, przestronna. Niestety w części pasażerskiej szyby były przyciemniane - kiepsko przez to wychodziły zdjęcia. Nie mogłem się jednak oprzeć, cyknąłem zdjęcie Statui Wolności. A co tam!


Po kilku minutach byliśmy na Newark. Po wylądowaniu piloci pożegnali się ze mną i podziękowali za skorzystanie z usług ich firmy. Na płycie czekał już na mnie mały mikrobusik. Dojechałem nim w pobliże gejtu, z którego miałem lot do Paryża. I już! Szybko sprawnie i jak grzecznie! Cały czas głaskano moją próżność zwracając się do mnie per "sir". Normalnie Ameryka! Bardzo się mi to podobało :-)

Ech. Fajowo było i tyle! Trzeba mi będzie jeszcze raz odwiedzić "Wielkie Jabłko". Tym razem z moją Kochaną Żoną. Rzecz jasna przy niej będę zachowywać się porządnie, z klasą, nie jak jakiś szalejący dzieciak!

Chociaż kto wie. Może też jakoś uda nam się zaszaleć? hi hi hi...

Thursday, May 17, 2007

Podróż koleją skraca czas

"Podróż koleją skraca czas" brzmiało hasło w jednej z komedii Stanisława Barei. W polskich realiach hasło nie straciło nic a nic na sarkazmie - podróż z Warszawy do Łodzi zajmuje około trzech godzin. Daje to średnią prędkość (pi razy oko) czterdziestu kilometrów na godzinę. Wychodzi więc na to, że koleje polskie to jakieś straszne badziewie. Nie byłoby to dziwne, gdyby kolej w Polsce była tania. Generalnie bowiem nikogo nie powinno dziwić, że tania rzecz jest badziewna. Niestety czytając co jakiś czas wiadomości z Polski natykam się na niusy o umorzeniu kolejnych długów kolei albo na coraz to nowych strajkach z żądaniami subsydiowania / umorzenia / rewaloryzacji / blablabla. Nie ma co udawać, koleje polskie to drogie i badziewne kuriozum.

A jak jest we Francji? Uczciwie trzeba przyznać, że kolej we Francji (SNCF) też swoje kosztuje. Sporo idzie na nią pieniędzy publicznych a i bilety do najtańszych nie należą. Jakość oferowana przez SNCF jest różna - raz gorsza, raz lepsza. Jednak jedna perełka przypomina że cała ta kasa pompowana w kolej francuską nie rozpływa się magicznie.

Ta perełka, to rzecz jasna pociągi bardzo dużych prędkości, czyli TGV (Très Grande Vitesse). TGV to sieć połączeń między najważniejszymi miastami we Francji. Połączenia obsługują nowoczesne pociągi; futurystycznie dynamiczne z zewnątrz, ciche i wygodne w środku.

Ostatnio otwarto nową linię TGV z Paryża do Strasbourga na wschodzie Francji. Z tej okazji obity został nowy rekord prędkości: 574,8 km/h (tutaj jest filmik relacjonujący bicie rekordu).

Warto przytomnie dodać, że po pierwsze, to bicie rekordu dokonało się specjalnym pociągiem (bez pasażerów); "normalne" pociągi TGV nie rozpędzają się do takiej prędkości - wystarcza im "skromne" 300 km/h. Po drugie pobicie tego rekordu sporo kosztowało: szyny musiały być równiusieńkie i głaciutkie jak kartka papieru. Przewody musiały zostać rozpięte równiutko co do milimetra (bez żadnych wahnięć)! Na dodatek pantograf (pałąk) jak i przewody pokryto jakąś (koszmarnie drogą) substancją redukującą tarcie. I wszytko to na odcinku kilkudziesięciu kilometrów!!!

Tak czy siak jedna rekord (pięćset siedemdziesiąt cztery kilometry na godzinę!!!) robi wrażenie - przynajmniej na mnie. Francuscy kolejarze też są dumni z tego rekordu. Najszybszy pociąg świata można ostatnio podziwiać pływającego dumnie Sekwaną na barce. Rekordowe TGV, niczym zwycięska armia, triumfalnie paraduje środkiem miasta! Wiwat!


Ojoj... Kiedy zobaczę taką paradę na Wiśle albo Odrze? Coś mi się widzi, że raczej nieprędko.

PS. Pociąg zacumował niedaleko Wieży. Nie uszło to bystremu oku leniwego obserwatora ;-)

Thursday, May 10, 2007

Bezpieczeństwo (wciąż) przede wszystkim!

Ostatnio stałem sobie na nowojorskim lotnisku Newark w kolejce do prześwietlenia wszystkiego i bebeszenia bagażu. Kolejka długa i ślamazarna; znowu naszły mnie myśli o tych wszystkich procedurach bezpieczeństwa.

No bo przecież tak:

W Londynie była PRÓBA (NIEUDANA!) ataku na samolot. Z iPoda i wc kaczki terroryści chcieli zrobić jakąś big bombę. Big bomba miała zrobić big bum. Zamiast big bomby mamy jednak big panikę, w efekcie której na pokład samolotu nie wolno wnieść nawet butelki niegazowanej wody mineralnej.

W tym samym Londynie jak i w Madrycie były DWA UDANE ATAKI na metro. Prawdziwe bomby. Prawdziwi zabici. Jakoś nie widzę jednak by znacząco zwiększono po tym środki bezpieczeństwa w metrze.

Moimi wątpliwościami podzieliłem się z kolegą. Omówiliśmy problem i doszliśmy do pewnych konkluzji. Najlepiej zilustrować to na takim oto przykładzie (paryskim przykładzie, rzecz jasna):

Wyobraźmy sobie bombę w samolocie na paryskim lotnisku Roissy (CDG).
W efekcie mamy natychmiastowe odwołanie wszystkich połączenia lotniczych do / z Paryża.
Potem mamy masę wściekłych i zdezorientowanych ludzi w krawatach.
Potem paraliż biznesu / finansów / czegokolwiek jeszcze.
Potem wstrząsy na giełdzie (ludzie w krawatach zdenerwowani bardziej niż zwykle).
Potem ogólną katastrofę - prezydent Francji musi interweniować (premier i ministrowie od wszystkiego muszą się tłumaczyć ze wszystkiego).

Teraz wyobraźmy sobie bombę na stacji metra Châtelet.
W efekcie mamy natychmiastowe odwołanie kursów metra i RERu linii A, B i D.
Potem mamy masę wściekłych i zdezorientowanych podróżnych.
Potem paraliż autobusów i RERu C (linia C akurat omija Châtelet).
Potem wstrząsy nerwowe u paryskich kierowców (korki na ulicach większe niż zwykle).
Potem katastrofę w zarządzie paryskiej komunikacji miejskiej - mer Paryża musi interweniować (dyrektor działu ds. autobusów musi się tłumaczyć z opóźnień).

Czyli w sumie jasne czemu terroryści wolą lotniska.

Mój kolega podsumował to następującym (dość cynicznym) stwierdzeniem:
- Bomba na Roissy oznacza że nasz szef, szef naszego szefa i szef całej naszej Organizacji będą mieli kłopoty. O ile nie zginą w zamachu. Bomba na Châtelet oznacza, że tylko szerego... Czekaj no, jeździsz do pracy przez Châtelet?
- Nie. Wsiadam na Étoile.
- Widzisz! Przy bombie na Châtelet to nawet szeregowemu pracownikowi naszej Organizacji nic się nie stanie!

ech...

La Défense [Wiki]

Popatrzmy co o La Défense mówi wikipedia (stan na 10.05.07):

La Défense - nowoczesna dzielnica biurowo-wystawienniczo-mieszkalno-handlowa, w aglomeracji Paryskiej (zgadza się), we Francji (nie da się zaprzeczyć)

[....]

Dzielnica ta stanowi główne centrum biznesu we Francji, z siedzibami większości wielkich francuskich koncernów i głównych przedstawicielstw koncernów zagranicznych we Francji
(ho ho ho! no proszę, proszę!). Oprócz tego spełnia także rolę centrum handlowego, wystawienniczego, rozrywkowego i transportowego (fiu fiu!). Na jej terenie znajduje się także kilkanaście ekskluzywnych apartamentowców ...

Że co? Kilkanaście ekskluzywnych apartamentowców???

No chyba niezbyt. Nie nazwałbym tych budynków "ekskluzywnymi apartamentowacami" To już raczej ponure bloczyska powoli przepoczwarzające się w klasyczne slumsy. Szare, smutne

Do okolicznych, błyszczących biurowców pasują one jak pięść do nocha (i istotnie, późnymi wieczorami można zarobić piąchą w nocha). Wieczorem sporo kręci się tam sporo różnych typków. Ech... Oto jak prezentują się te ekskluzywne apartamentowce. (Dla lepszego efektu, daję czarno - białe zdjęcia. To się nazywa marketing, he he.)



Wednesday, May 9, 2007

Z powrotem w domu

Krótki post, tylko po to by wyjaśnić powód mojego (czasowego) milczenia.

Otóż siedziałem cicho tylko dlatego, że w ostatnim czasie byłem z krótką, spontaniczną wizytą za oceanem. Normalnie Ameryka! Poniżej świeżutka fotografia na dowód.


Dłuższe wpisy pojawią się jak tylko wytrzeźwieję z jet-lagu.

Aha. O wyborach prezydenckich we Francji nie chcę pisać i nie będę pisać. Nie przepadam za polityką.