Saturday, March 31, 2007

Pechowa sobota

Sobota zapowiadała się całkiem przyjemne. Plan był prosty, trzypunktowy.

Punkt pierwszy. Z okazji wiosny kupić nowy, wiosenny komplet pościeli. Trywialne.

Punkt drugi. Kupić gorzką czekoladę z czerwonym pieprzem na przyjazd żony (najlepiej firmy Dolfin - moja Kochana bardzo ją lubi). Da się załatwić.

Punkt trzeci. Mieć miły spacer i porobić trochę zdjęć. Nic prostszego! Fajny sklep z pościelą jest w samym centrum, na rogu rue des Petits Peres i rue de la Feuillade. Jeśli dojadę metrem do stacji Palais Royal, to będę miał miły spacer do sklepu. A zaraz obok sklepu z pościelą są delikatesy - pewnie będą mieli tam tę "pieprzną" czekoladę.

Tak więc sobota zapowiadała się bardzo miło. Za miło. Miłe złego początki...

Wychodzę z domu. W kieszeni mam mały aparacik fotograficzny - tym razem zrobię maaaaasę zdjęć i wybiorę z pięć, sześć najlepszych. Pogoda wprawdzie niespecjalna. Słońca nie ma, ni to ciepło ni to zimno. Ale nic, grunt że nie pada. Wsiadam w metro i jadę do stacji Palais Royal.

Jestem na miejscu. Zgodnie z planem zaczynam robić jedno zdjęcie za drugim.

Wyjście ze stacji metra jest akurat na avenue de l'Opera. W oddali czai się pyszny budynek opery. Cyk - pierwsze zdjęcie.

Samo wyjście z metra też niezgorsze. Cyk - kolejne zdjęcie.

Ruszam w kierunku sklepu z pościelą. Idę kolumnadą. Cyk, zdjęcie kolumnady.

Po lewej miła fontanna na placu André Malraux - cyk!

A z prawej - cyk - budynek Comédie-Française.

Przede mną wejście (cyk) na dziedziniec Pałacu Królewskiego.

Wchodzę. Przede mną, artystyczne kolumny Burena - cyk (plus westchnięcie zadumy nad sztuką nowoczesną...)

Mijam kilka metalowych kul - czyli wizję fontanny według Paula Bury'ego - cyk (plus kolejne westchnięcie zadumy...)

Przechodzę przez - cyk - arkady ...

Wychodzę na ogród. I oto pech się uaktywnił. Giga - super - turbo - nieopisany pech!

Zaczęło się od cichego bzzzzzz ... To wyczerpała się bateria w aparacie. No nic. Idę szybko do sklepu. Sklep tuż obok.

Niespodzianka! Sklep wita mnie kartką na drzwiach "zaraz wracam". No nic. Zajrzę do delikatesów.

W delikatesach nie ma czekolady z pieprzem czerwonym. No nic. Wracam pod sklep z pościelą.

Sklep ciągle zamknięty. Pod sklepem czeka jakaś pani. Narzeka, że sprzedawczyni często wybywa z tego sklepu na ploty. Może jej nie być z godzinę jak nie więcej. No nic. Poszukam pościeli w domu towarowym. Schodzę do metra.

Wysiadam z metra w pobliżu domu towarowego. Zaczął lać deszcz. Połowa ludzi z ulicy zwiewa przed ulewą do domu towarowego. W środku tłum jak jasna cholera!!! Normalnie wygląda to jak sklep mięsny w stanie wojennym! Z uporem maniaka i zwinnością torreadora przeciskam się od działu do działu. Pieprz(o)nej czekolady nie ma, pościel jest. No nic. Dobre i to.

Do domu wróciłem taksówką. Autobus zwiał mi sprzed nosa, a najbliższa stacja metra na mojej linii (ósmej) jest akurat w remoncie. Uaaaa!!!

Pech jak jasny gwint! Do końca dnia nie ruszyłem się z domu.

Tuesday, March 27, 2007

Paryskie słodycze - czyli zrozumieć kobiety

Zza Atlantyku przywędrował do mnie mejl od mojej żony. Moja Kochana poskarżyła się na jakość tamtejszych ciastek. Tak konkretniej to poszło o sernik, który "wyglądał sympatycznie, ale okazał się świństwem. Paskudztwo!". Mejl kończył się stwierdzeniem że "nie ma to jednak jak ciastka w Paryżu".

Moja Kochana przyjeżdża niebawem, pomyślałem
więc sobie, że oto już wiem jak ją należycie przywitać. Zadowolony z siebie zacząłem wyobrażać sobie wszystkie słodkości, którymi chciałem ją uraczyć.

Bo przecież uraczenie kogoś czymś słodkim nie jest specjalnie trudne w Paryżu. Trudne jest tylko zdecydowanie się na konkretną słodkość. Ciastkarni / piekarni / restauracji jest multum. Można rozpieszczać się przez cały dzień, poczynając od śniadania.

Na śniadanie – świeże, cieplutkie, pachnące rogaliki i bułeczki z czekoladą. Miękkie, puszyste – zniewalająco pachnące.

Śniadanie to i tak jedank tylko preludium. potem się zaczyna się pradziwie słodka zabawa.

Wykwintne tartelettes na kruchym cieście ze świeżymi owocami ułożonymi elegancko na poduszce ze słodkiego budyniu; bosko chrupiące rożki z lekkim musem czekoladowo - orzechowym; pyszne bezy o smaku malinowym / cytrynowym / czekoladowym / waniliowym / pistacjowym / wpisz-tu-cokolwiek - dyskretnie chrupkie z zewnątrz, mięciutkie w środku; ciasteczka z leciutkim musem cytrynowym albo z dekadencko trzaskającą czekoladą...

Restauracje kuszą z kolei ciastem czekoladowym, jeszcze ciepłym, ciągnącym się w srodku leniwie gęstym nadzieniem. Albo kawałkiem tarty z jabłkami i do tego dwiema wesołymi kulkami lodów waniliowych. Albo chrupkim, pysznym, śmietankowo - zniewalającym crème brûlée. Albo mięciutką, bezową île flottante pływającą kusząco w delikatno-jedwabistym sosie pachnącym egzotycznie wanilią. Albo pękatymi, drożdżowymi babeczkami hojnie nasączonymi rumem lub limoncello...

Tak to sobie pomyślałem i zaraz wysmarowałem do mojej Ukochanej mejla z wizją rozpieszczania.

Odpowiedź była wielce zaskakująca. „Pomyslalam sobie, ze nad baby, tarteletki i bezy przedkładam kanapkę z saucisson sec..."

No cóż, wyborne paryskie ciasteczka przegrały z suchą kiełbachą!!! Trzeba się będzie wybrać po kiełbaski - koryskańskie, baskijskie, owernieńskie i te z regionu Savoie. Do tego dobra bagietka (tradycyjna) i trochę oliwy aromatyzowanej ziołami. Też nieźle!

I tylko gdzieś tam w głowie brzęczy mi ta banalna i wyświechtana myśl: „Zrozum tu kobiety!".

Od kuchni (1)

Czy da się żyć bez jedzenia? Chyba nie (piszę "chyba" bo jak dotąd nie próbowałem). Z pewnością jedzenie jest niezastąpionym źródłem paliwa koniecznym do prawidłowego funkcjonowania statystycznego homo sapiens. Poza tym jedzenie może być przyzwoite, niezłe, smaczne, dobre, bardzo dobre, fenomenalne, genialnieorgiastyczne, nieziemsko objawione we wszystkich odczuwalnych wymiarach...

Będąc w Paryżu nie da się nie zwrócić uwagi na jedzenie. Dobra kolacja to święto, dobry chef to prawdziwy celebrity, dobra restauracja to poważana instytucja. Bo jedzenie w Paryżu to coś takiego jak futbol w Brazylii albo krykiet w Indiach (podałem pierwsze lepsze przykłady).

Można to ignorować, ale długo się nie da! Wcześniej czy później trzeba skosztować tego i owego. Trzeba też coś o tym napisać. Na razie, na przystawkę polecam obejrzenie zapowiedzi filmu Ratatouille. Na ekrany kin film ma wejść 29 czerwca 2007 (w moje imieniny, ha ha). Zwiastun dos-ko-na-le oddaje paryskie "klimaty" gastronomiczne.

Wednesday, March 21, 2007

Dwa mosty i kładka

W weekendy nabrzeża Sekwany zamykane są dla ruchu kołowego. W te dni na bulwarach nie uświadczy się samochodu, sporo jest za to spacerujących, biegaczy, rowerzystów, rolkarzy.

W weekendy lubię spacerować bulwarami. Idę powoli lewym brzegiem rzeki od Mostu Alma w stronę wyspy Cité. Po drodze mijają mnie rolkarze i rowerzyści. Trochę rodzin z dziećmi, trochę turystów. Na skrawkach trawników bawią się wesoło psiaki. Chyba fajnie tak pospacerować nabrzeżem z jakimś grubym, pogodnym psiakiem przy nodze? Zostawmy jednak na boku te przemyślenia, bo oto zbliżamy się do mostu Inwalidów.

Oto pont des Invalides. Surowy, oszczędny, trochę straszny.

Na ogół mijam go szybko. Tuż za pont des Invalides jest przecież jeden z najwspanialszych mostów Paryża, Pont Alexandre III. Bizantyjsko wspaniały, pyszny w każdym szczególe.

Za mostem Aleksandra na ogół chowam aparat fotograficzny. Czasami zmykam do kolejki RER i podjeżdżam kilka stacji do gwarnej Dzielnicy Łacińskiej. Czasami powoli idę dalej patrząc na statki płynące po rzece. Po kilkunastu minutach dochodzę do kładki Solferino (Passerelle Solferino). Pomysłowa rzecz - kładka ma jedno podejście z "góry" (ulicy) i jedno z "dołu" (nabrzeża). Oba podejścia spotykają się na środku kładki. Na środku jest też kilka ławek kuszących ładnym widokiem na Sekwanę. Warto dać się skusić.

Monday, March 19, 2007

Pospolity Łuk Triumfalny

Przypomniał mi się ostatnio serial animowany The Jetsons - kreskówka z lat sześćdziesiątych. Serial opowiadał historię rodziny (Jestonowie) z dalekiej przyszłości, gdzie wszystko było strasznie futurystycznie nowoczesne, wszędzie były domy ze szkła i stali, ludzie chodzili łącznikami między tymi domami (nikt nie chodził po ziemi) albo latali małymi, wesoło pyrkającymi pojazdami latającymi.

Jestsonowie to wizja przyszłości trącąca myszką. Całkiem symaptyczna wizja. Z Jetsonami nieodparcie kojarzy mi się La Défense. Domy ze szkła i stali, ciężko połapać się gdzie jest poziom ziemi, sporo mostków, łączników, schodów ruchomych. Brakuje tylko małych pojazdów latających.



Czasami gapiąc się przez okno mojego biura wyobrażam sobie, że oto właśnie za szybą przelatuje George Jetson z żoną Jane. I tylko majaczący w oddali tyciuni Łuk Triumfalny przywołuje z powrotem do rzeczywistości.

Łuk Triumfalny najbardziej pospolitą cząstką widoku za oknem ... W sumie całkiem ciekawe stwierdzenie!

Przy okazji. Zauważyłem że coś zbyt dużo piszę o Défense. Pardon. Następnych kilka postów będzie już o Paris. Obiecuję!

Friday, March 16, 2007

Wschód słońca nad Sekwaną (1)

Codziennie rano przejeżdżając autobusem przez Pont de l'Alma mówię sobie że następnego dnie koniecznie, ale to koniecznie trzeba będzie wstać wcześniej i zrobić zdjęcie pięknego poranka. Następnego dnia śpię jak zwykle, wstaję o zwykłej porze i jak zwykle jadę autobusem by na moście Alma jak zwykle stwierdzić że jutro, to już na pewno, na sto procent trzeba będzie wstać wcześniej rano ...

Jednego wieczoru jakieś licho pokusiło mnie by jednak tym razem następnego dnia na serio wstać wcześniej. Tego wieczoru nastawiłem dwa budziki. Jeden postawiłem przy łóżku, drugi pod oknem. Zadowolony z siebie poszedłem spać.

Koszmaru pierwszych dziesięciu minut następnego poranka nie da się opisać bez użycia ciężkich przekleństw. Przejdźmy do momentu gdy już jestem z aparatem na Pont de l'Alma.

Trochę chmur na niebie i lekka mgiełka skutecznie zamazały poranną jutrzenkę. Niestety pierwszym promieniom też nie udało się przebić, szkoda. Na szczęście słońce w końcu zdecydowało się przejrzeć w Sekwanie. Obiecujący początek!

Na pierwsze promienie słońca będę jeszcze polować. Liczę że uda mi się jeszcze zrobić kilka zdjęć, stąd ta jedynka w temacie tej notki.

Thursday, March 15, 2007

Wiosna na La Défense

Wiosna zawitała na La Défense. Widać po Paryżu przyszła kolej na prowincję. Fajowo!

Do pracy i z powrotem

Policzyłem sobie ostatnio na ile sposobów jeżdżę do pracy, a na ile z niej wracam. Pomyślałem też sobie też o tych wszytskich miłych chwilkach podczas porannych przejazdów do biura i wieczornych powrotów do domu. Więcej tego wieczorami niż rankiem. Zdecydowanie więcej. Co tam dużo pisać - wieczory wygrały z porankami miażdżącą przewagą, niczym Polska z Haiti na mundialu w 1974 (wydarzenie znane mi wyłącznie z opowieści Taty).

Popatrzmy tylko.

Jadąc do biura:

Do pracy na ogół jeżdżę autobusem linii 92 aleją Bosquet, mostem Alma i aleją Marceau do Łuku Triumfalnego. Tam przesiadam się w kolejkę RER linii A i po kilku minutach jestem w biurze na La Défense.

Jeśli 92 mi zwieje (zdarza się) to ciskając w myślach gromy i pioruny na paryskie zakłady komunikacyjne (ktoś musi być winny, a przecież nie ja!!!) wsiadam w autobus lini 80. Jadę aleją Bosquet, mostem Alma i aleją Montaigne do placu Marcela Dassaulta na Pola Elizejskie. Stamtąd idę Polami do jednej ze stacji metra linii jeden (F. Roosevelt albo Clemenceau) i dalej jadę metrem, na La Défense.

Podczas porannych przejazdów mam kilka swoich wesołych momentów. Te miłe chwile to jazda autobusem przez Pont de l'Alma. Słońce dopiero co wstało i leniwie gramoli się gdzieś tam po niebie, za dachami Dzielnicy Łacińskiej. Pierwsze promyki uderzają wesoło w autobus. Po prostu uroczy początek dnia w pewnym mieście nad Sekwaną.

Równie fajnie jedzie mi się dalej autobusem linii 80. Za mostem Alma czeka mnie przejazd ładną acz napuszoną (i senną o tej porze) aleją Montaigne. Potem tylko wysiadam z autobusu i cieszę się którkim spacerem Polami Elizejskimi do wybranej stacji metra. Mam do wyboru: albo popatrzeć na budzące się ze snu kamienice na Champs-Elysées (jeśli idę do stacji F. Roosevelt) albo przejść się wzdłuż szpaleru drzew, bawiąc się w berka z promieniami wschodzącego słońca (jeśli idę do stacji Champs-Élysées - Clemenceau).

Wracając z biura:

Wracając do domu mogę iść do kolejki podmiejskiej RER, linia A (stacja Grande Arche de la Défense). RERem jadę do Łuku Triumfalnego (stacja Charles de Gaulle - Etoile) albo jeden przystanek dalej, do stacji Auber. Z Etoile mogę wziąć autobus linii 92 albo iść do domu na piechotę - jedną z uliczek do mostu Alma i dalej aleją RAPP do domu. Jeśli jadę RERem do Auber, to przesiadam się tam w metro (linia 8), jadę kilka przystanków do stacji École Militaire i stamtąd mam już krótki spacer do domu aleją Bosquet.

Jeśli najdzie mnie ochota na podróż metrem to najpierw idę do stacji Esplanade de La Défense. Wsiadam w linię jeden i jadę (w zależności od nastroju):

  • trzy stacje do Porte Maillot, tam przesiadam się w RER C, którym jadę do stacji Pont de l'Alma;
  • pięć stacji do Charles de Gaulle - Etoile. Stamtąd do domu jadę autobusem 92 albo idę na piechotę. Ponieważ na Etoile peron linii jeden sąsiaduje z peronem linii sześć, to czasami wsiadam w szóstkę i jadę do stacji Dupleix albo La Motte-Piquet - Grenelle i stamtąd idę do domu piechotą przez Pola Marsowe;
  • sześć stacji do George V albo siedem stacji do F. Roosevelt, potem idę spokojnym spacerem przez ósmą dzielnicę do Mostu Alma i dalej Avenue RAPP;
  • dziewięć stacji do Concorde; tam przesiadam się w linię osiem, którą dojeżdżam do École Militaire.
A jakże miłe są te powroty do domu. Nie dość że już koniec pracy, to jeszcze tyle miłych chwil czeka po drodze.

Idąc z biura do stacji metra Esplanade de La Défense mam przed sobą jak na dłoni wspaniałą drogę triumflaną (la voie triomphale) czyli oś biegnącą od Luwru, Polami Elizejskimi aż po La Défense. Na środku osi dumnie (niczym król) stoi Łuk Triumfalny. Dochodząc do stacji metra zza biurowców wyłania się Wieża Eiffla omiatająca niebo nad Paryżem promieniem światła jak jakaś fantastyczna latarnia morska. Aż żal zmykać do podziemi!


Idziemy dalej z tymi petits plaisirs du quotidien.

Przesiadając się na Pte Maillot w RER C zawsze siadam po lewej stronie pociągu. Po kilku stacjach kolejka wyjeżdża z tunelu i przjeżdża mostem nad Sekwaną. Zaraz za rzeką kolejka z porotem wjeżdża w tunel. Siedząc po lewej stronie mogę następująco opisać widoki z okna kolejki: ciemno, ciemno, ciemno, Wieża Eiffla, ciemno, ciemno, ciemno. Niby wiem że la Tour Eiffel tam będzie i niby dobrze znam ten widok, ale zawsze uśmiecham się patrząc na Wieżę z pociagu. To taka miła, "spodziewana niespodzianka".

Jeśli wracam z kolegą to koło Etoile jest sporo kawiarenek. Czasami wstępujemy do jednej z nich - czysta przyjemność!

Z kolei spacer od Pól Elizejskich do Pont de l'Alma to wspaniała okazja do poczucia tej swoistej parysko-burżujskiej atmosfery. Wąskie, elegancko brukowane ulice. Śliczne, dumne, kamieniczki z klasą. Te detale, to wyniosłe zadęcie, ta dbałość, ten przepych! Ech! Piękna ta okolica, niczym śliczna, acz wytworna dama z wielkiego balu u króla Ludwika.

A dalej czeka mnie przejście przez most Alma. Zachodzące słońce barwi Sekwanę bordowym ciepłem. A jak danego dnia mam szczęście to i Wieża zamigocze tysiącem światełek!

Linią metra numer osiem jeżdżę gdy niczego nie mam w domu na kolację. Albo gdy jestem głodny. Albo gdy mam ochotę na jakiś smakołyk. Bo tuż koło stacji École Militaire jest mały deptak na rue Cler. W sklepie rybnym można kupić świeżą, tłustą rybkę do upieczenia (z kawałkiem cytryny!) albo jakieś egzotycznie wyglądające owoce morza. Piekarnia kusi zapachem świeżych bagietek i cudną wystawą, pełną rumianego pieczywa. Sklep z owocami śmieje się rzędami jabłek, gruszek, pomarańczy, truskawek, malin, fig, winogron, w kilku miejscach rubasznie krąglą się arbuzy. Sklep z serami zapachem akurat nie zachęca, ale ciekawość spróbowania nowego gatunku sera nie pozwala przejść obojętnie. Zwłaszcza że sprzedawca na ogół ma coś fajnego do spróbowania. W delikatesach u Włocha można kupić wyborne, świeże ravioli albo pyszne canelloni (idealne do odgrzania dla takiego lenia jak ja). Są jeszcze sklepy z oliwkami, z miodami, z winem (dwa), kwiaciarnia (bukiet kolorowych róż w wazonie doskonale poprawia humor!) i pyszny (z wyglądu i oferty) sklep mięsny. A jak zupełnie nic mi się nie chce gotować, to zawsze mogę przysiąść przy stoliku jakiejś café, i zamówić danie dnia, mozolnie oczytując menu nagryzmolone kredą na tabliczce przy wejściu. Tak szczerze, to jeśli już idę do café, to jest to Café du Marché (34 rue Cler) - latem często bywałem tam z moją kochaną żoną.

A jeśli na Etoile wezmę linię metra numer sześć to do domu idę miłym spacerkiem przez Pola Marsowe. Tuż koło majestatycznej Wieży Eiffla. Co tu dużo się rozpisywać - la vie est belle!

No i po tak miłym powrocie do domu mam jeszcze cały wieczór wolny!

Post Scriptum. Dla eksperymentu / zabawy zrobiłem zdjęcie Wieży z RERu C.


Post Scriptum: Nabazgrałem małą mapkę okolic o których pisałem w tym poście. Początek drogi do pracy / koniec drogi z pracy to ten znaczek X na dole mapki. Może moje bazgroły rozjaśnią nieco sytuację?

Sunday, March 11, 2007

Dzieci, jak małe ośmiornice

Ostatnio byłem na kolacji ze znajomą z pracy (Australijka, nb. przemiła dziewczyna). Siedzimy, jemy, gadamy, patati-patata, słowem klasyczna kolacja przyjaciół z "firmy" ... Aż tu nagle ona z zaskoczenia zadaje pytanie: "Kiedy twoja żona i ty chcielibyście mieć dzieci?"

BUM!!!


Moc tego pytania porównać można z mocą średniej bomby atomowej, tudzież z niedozwolonymi ciosami Andrzeja Gołoty poniżej pasa. Słowem, poczułem się niczym znienacka rąbnięty piąchą ... W stanie lekkiej paniki starałem się znaleźć jakąś rozsądną (w miarę) odpowiedź ... "Dzieci są bardzo miłe, ale małe bobasy przypominają mi małe ośmiornice" - wykwakałem oszołomiony. Sympatyczna Sheila nie wyczuła mojego szoku. Przeciwnie - uroczo klasnęła i zawołała "Oh yeah! Taki mały bobas, pełzający niczym mała, słodka ośmiorniczka! Człapu, człap! So sweeeeeet!".

Żeby tego było mało, następnego dnia Australijka wpadła do mnie do domu z małym prezentem. Pluszowa ośmiornica! "Tak na dobry początek" powiedziała, rumieniąc się. Heh...

Aha - Spytałem się tej Autralijki jak w języku angielskim regularnie stworzyć liczbę mnoga od słowa octopus ... ho ho ho. Australijka (na swój uroczy sposób) odpowiedziała, że liczba mnoga od octopus, to octopi, ha ha ha (blush) ... Zapomniałbym o tej debacie, gdyby nie to, że dzisiaj na rue Saint-Honore zobaczyłem taki oto sklepik:

Na sam koniec: Pluszową ośmiornicę nazwałem "Sheila". ha ha ha (blush)...

Wiosna

Wybrałem się dzisiaj na poszukiwanie znaków nadchodzącej wiosny. Udało mi się coś znaleźć w ogrodach Tuleryjskich i na dziedzińcu Pałacu Królewskiego. Wiosna tuż, tuż!

Fajnie!

Friday, March 9, 2007

Sparkling mineral water

Zabawa w fotografowanie kolorowej świeczki całkiem mi się spodobała (notka Świeczka). Fajnym, acz z pewnością ściągniętym od kogoś pomysłem okazało się robienie zdjęć przez wodę w kieliszku albo szklance.

Dodatkowej inspiracji dostarczył mi powrót do domu z zakupów w Conforamie (notka Beanbag). Idąc do metra przechodziłem przez "Most Nowy" (Pont Neuf) taszcząc dumnie nowego beanbaga. Była godzina siódma, Wieża błyskała masą wesołych światełek, niebo żarzyło się łuną zachodzącego słońca. Pięknie i tyle. Mnie akurat przyszedł wtedy do głowy pewien pomysł.

Następnego dnia o siódmej wieczorem stałem przy Pont de l'Alma z aparatem i butelką gazowanej wody mineralnej. Gazowanej, czyli sparkling, hi hi hi. Efekty na zdjęciach.

Dodam że wodę San Benedetto kupiłem tylko dla szklanej, bezbarwnej butelki. Na co dzień pijam niegazowaną wodę Hépar (rzekomo koi nerwy).

Istotna uwaga na koniec: jako, że pomysł na połączenie sparkling Wieży Eiffla i sparkling mineral water, jest mój (od nikgo nie ściągnąłem), to prawa autorskie do tego pomysłu są moje, moje i tylko moje. A co?!

Wednesday, March 7, 2007

Beanbag

Schodzimy w tematy bardziej przyziemne. Bo cóż wzniosłego i poetyckiego jest w "beanbagu"? (tu mała uwaga: beanbagiem / sacco nazywam mebel będący prostym workiem z grochem).

No może przesadzam nieco; beanbag nie jest w sumie do końca przyziemny. Jako mały szkrab, zatopiony w wieeelkim sacco, z wypiekami na twarzy czytałem historyjki o niejakim Gastonie Lagaffe (uwielbiam do dziś!). Na widok fajnego worka z grochem łezka mi się w oku kręci... ech... Jakiś czas temu kupiłem sobie takiego beanbaga do mojego paryskiego mieszkanka. Jest to idealny mebelek na leniwe sobotnie popołudnia. Po skończonej randce z mademoiselle pralką i monsieur odkurzaczem można wygodnie rozciągnąć się na takim beanbagu z kieliszkiem dobrego wina, słuchając Rolling Stonesów (bardzo lubię!).

Do rzeczy jednak. Otóż w pewną sobotę zauważyłem że beanbag zaczyna się pruć na potęgę. Szwy przetarte, kulki styropianu wyłażą tu i tam - cholera jasna, nie jest dobrze!!! Trzeba kupić kolejnego sacco. Tylko gdzie? Do wszelkich ikei i innych podobnych marketów trzeba jechać autem - a ja auta nie mam. Trzeba zatem zrobić zakupy w centrum. Wsiadłem w metro i pojechałem do Galerii Lafayette. Tłum jak diabli, sacco nie ma. Nieco rozeźlony przeszedłem na drugą stronę Bulwaru Hausmanna do drugiego ze słynnych domów towarowych Paryża - Le Printemps. Przepycham się przez tłumy do działu z meblami i jest! Jest beanbag! Jeeee!!! W paski bordo - brązowe (pasuje do dywanu)! Bomba! Super! Ekstaza!!! Co prawda nieco przybrudzony, ale nic tam! Szwy nie wyglądają solidnie, ale nic tam! Metka urwana, ale nic tam! Obok jest drugi, podobny, zerkam na metkę - 250 euro. Pu**in (w wolnym tłumaczeniu k***a mać)!!!! Powariowali, jak rany?

Na szczęście znam jeszcze jeden dom towarowy - Le bon marché. Tłukę się metrem na drugą stronę Sekwany, lecę do działu meblowego - jest beanbag!!! Jaki ładny!!! Patrzę na metkę - Kenzo (niedobrze!). Patrzę na cenę - 740 euro - pu**in, me**de, va ch**r (w wolnym tłumaczeniu ... ... nieważne, tak mi się pomyślało).

Telefon. Kolega chce się umówić na kolację - wylewam mu swoje żale i oto cudem boskim dostaję genialną radę / przypominajkę. W samym centrum jest przecież Conforama! Tylko szybko bo zamykają za niecałą godzinę! Rany!! Panika! Metro, tętno wysokie, przejścia podziemne, tłumy, conforama, schody ruchome, JEST!!! Koloru bordo, pasuje do dywanu, cena niewielka! MAM!!!!

W Conforamie nie mieli toreb, pozostało mi więc tylko zarzucić "wora" na plecy i nucąc Idzie Grześ przez wieś, worek piasku niesie... ruszyć w stronę najbliższej stacji metra.

Post Scriptum: Sacco okazało się być nader wygodne. Do tego (rzecz jasna) Rolling Stonesi, dobre czerwone wino i szafa gra!

Post Scriptum Secundum: "beanbag" czy "sacco" brzmią o wiele krócej i zwięźlej niż "meblowy worek z grochem". Czy w języku polskim jest jakieś odpowiednie słówko na określenie tego czegoś? Wygląda na to ze nie, dlatego też niniejszym ogłaszam konkurs na taką nazwę. Ma być krótka, zwięzła i sympatyczna. Nagroda: butelka niezłego wina francuskiego + płyta Rolling Stonesów (zdaję sobie sprawę że liczba czytelników tego bloga jest mocno ograniczona; poczekam do końca marca, a potem z radością zdefrauduję nagrodę).

Świeczka

Przerwa na obiad to ważny rytuał, przynajmniej w naszej "firmie". Koło jedenastej zaczyna się... Gdzie dzisiaj? Restauracja czy barek? Na miejscu, czy na wynos? Piechotą czy może warto pojechać gdzieś metrem? A z kim? A jaka kuchnia? A czy trzeba rezerwować? ... Czasami mam tego dosyć! Wtedy idę do pobliskiego sklepu spożywczego kupić jakąś prostą sałatkę i kawałek bagietki.

Tego dnia zakupy "lanczowe" zapowiadały się jak zwykle: sałatka, bagietka, do kasy. Tym razem jednak po drodze do kasy zauważyłem na półce kartonik ze "świeczką zmieniającą kolor". Do tego logo Philips kojarzące się z telewizorami i maszynkami do golenia (ale nie ze świeczkami). Taka magiczne cóś kosztowało koło dziesięciu euro. Cena więc nie taka niska, ale ciekawość jest bezcenna. Do kasy powędrowałem z sałatką, połówką bagietki i świeczką marki Philips.

W domu otworzyłem kartonik. Od tego momentu zaczęły się niespodzianki.

Pierwsza niespodzianka. Świeczka jest wydrążona. Do środka wkłada się lampkę zasilaną małą baterią. To ta lampka zmienia kolor (początkowo naiwnie myślałem że Philips wynalazł jakiś fotoadaptacyjny wosk, a tu proszę - banalna lampka!)

Druga niespodzianka. Lampka żłopie energię jak Smok Wawelski wodę z Wisły. Świeczkę zapalam od wielkiego dzwonu, a już trzy razy wymieniałem baterię. Energochłonne toto jak diabli.

Trzecia niespodzianka. Po dwóch zapaleniach wosk pociekł bokiem - musiałem lecieć po jakiś spodeczek do kuchni (Dziesięć euro, psia ich mać!)

Ostatnio wpadł do mnie kolega. Pokiwał głową nad tym kuriozum, po czym rzucił pomysł: "Zróbmy tej świeczce zdjęcie!". Zaaranżowaliśmy coś naprędce, cyk, zdjęcie gotowe, koniec zabawy. Pfffuuu - gasimy świeczkę. Trzeba jeszcze zgasić lampkę. Kolega podnosi świeczkę by wyjąć lampkę ze środka i oto...

czwarta niespodzianka - rozgrzany wosk luuuu - poleciał z wydrążonej świeczki wprost na obrus! (bynajmniej nie działo się to w Andrzejki)

Ugh!

Tuesday, March 6, 2007

Kilka słów o Paryżu

Tak na dobry początek warto coś napisać o mieście, w którym przyszło mi mieszkać. Zadanie o tyle łatwiejsze, że taki tekst już raz przyszło mi napisać.

Cóż zatem można napisać o Paryżu, tak krotko i by nie popaść w banał? Chyba najtrafniej byłoby poprzestać na krótkim stwierdzeniu "piękne miasto". Cała reszta to tylko komentarze.

Bo przecież piękny jest ten Paryż i tyle. Widziany z lotu ptaka przypomina zamarzniętą szybkę na której mróz wymalował fantazyjną a zarazem logiczną, gwiaździstą plątaninę ulic. Szerokie aleje, dumnie łączące się na dużych placach i małe, przytulne uliczki spotykające się na kameralnych placykach.

No i te cudowne paryskie kamienice. Piękne w każdym detalu, zaskakujące dbałością o szczegół, o każdy drobiazg. Balkon, drzwi, portale, uchwyty - wszytko to troskliwie zaplanowane, zdobione. Zapewne paryscy budowniczowie swego czasu uczestniczyli w morderczym konkursie w kategorii "piękno". Efektów ich pracy nie da się przeoczyć.

Oprócz tego nieco napuszonego, burżujskiego Paryża pięknych avenues i dumnych kamienic jest też ten "swojski" Paryż małych sklepików, kafejek i lokali na parterach.

Ten Paryż to tysiąc małych sklepików, których właściciele dobrze znają swoją klientów. Może słowo "klient" niezbyt tu pasuje. Może lepiej napisać "dobry znajomy"? Moi "znajomi" to młody, sprzedawca w sklepie z warzywami (gotów służyć radą nawet takiemu beztalenciu kulinarnemu jak ja), sprzedawca w sklepie z winem (podpowie jakie wino będzie do czego pasowało - raz celnie, raz mniej celnie, grunt że się stara; czasem można z nim się napić jakiegoś nowego winka) i młodziutka sprzedawczyni w piekarni (nic nie doradzi, ale uroczo chichocze). No i właściciel manufaktury materacy na parterze kamienicy gdzie mieszkam - jest tak miły, że aż trochę mi głupio, że nie potrzebuję materaca.

Ten przytulny Paryż to rzecz jasna nie tylko sklepiki, to masa małych knajpeczek i kafejek. Kelner albo miły i sympatyczny, albo (częściej) odpychający gbur, ale co tam. Napiwków i tak się nie płaci. Kawiarniany, mikroskopijny stoliczek stoi najczęściej na chodniku, można więc w spokoju wypić kawę (+ rogalik) komentując w myślach stroje przechodniów i przejeżdżające samochody.

No i piknik na Polach Marsowych. Mieszkam tuż obok, więc gdy było cieplej zdarzało się że razem z moją żoną braliśmy wieczorem butelkę wina, kieliszki i piliśmy niezłe bordeaux siedząc na trawie, na środku Pól Marsowych, patrząc na uroczo podświetloną (a czasem zalotnie mrugającą światełkami) Wieżę Eiffla.

Miło? Aż za miło - warto pamiętać że oprócz tego wszystkiego Paryż to korki, tłumy, tłok w metrze, kieszonkowcy, podle małe mieszkanka, drożyzna w sklepach...

Ale i tak bardzo lubię to miasto.

Na początek...

Po pierwsze to jest wybitnie nieregularny blog. Piszę gdy chcę (i nie piszę gdy mi się nie chce).

Po drugie część tekstów umieściłem już na jednym forum internetowym. Coś mi tam one jednak niezbyt pasowały - zdecydowałem się więc na ten blog.

Po trzecie anegdotka w temacie "dlaczego Piotrrrr w podpisie notek?". Otóż jakiś czas temu wybrałem się ze znajomymi do restauracji. Poszliśmy w czwórkę: ja, dwójka moich dobrych znajomych z pracy i ich przyjaciółka ze Stanów (nazwijmy ją Kayla). Usiedliśmy przy małym stoilczku; z jednej strony moi znajomi, z drugiej ja i Kayla. Jedzenie dobre, wino dobrze dobrane, humory dopisują, hi hi, ha ha. Gdzieś między drugim daniem a deserem Kayla pyta się mnie jak wymówić prawidłowo moje imię po polsku. "Piotr" odpowiadam (wielkiej filozofii w tym nie ma...) "Piotrrrr" powtórzyła Kayla tonem à la kocham Pana, panie Sułku. "Uwielbiam takie rolling r, to takie hot", dodała baaardzo zalotnie (za bardzo! w końcu jestem żonaty!) wpatrując się we mnie swoimi błyszczącymi oczami...

Jako klasyczna fujara socjalna odpowiedziałem nieopisanie zabawnym dowcipem w stylu:"Łaaał! Może znajdziemy ci jakiegoś Rrrrrobespierrrrre? he he he. To dopiero będzie ekstaza! huuu hu!" Kayla poczuła się chyba urażona, bo poszła do toalety upudrować sobie nos. Atmosfera nieco przysiadła...

Następnego dnia w pracy podpytałem się ludzi jak podoba im się takie Piotrrrr. Reakcje były różne: od "debilne" i "krrrrretyńskie" (Amerykanin i Australijczyk - szczerzy jak cholera), poprzez "hmm... może jednak da się jakoś inaczej?" (pewna miła Irlandka), po "Uuuuu! Jak oryginalnie! he he heeee" (moja angielska "office mate"). Od tej pory dla mojej "office mate" jestem Piotrrrr. No cóż...

Post Scriptum. Moja "office mate" przestała mnie w końcu nazywać Piotrrrr, to i ja zdecydowałem się wyrzucić nadliczbowe "r" z podpisu.

Hello World!

Czas zacząć. Ponoć początki nigdy nie są łatwe, na szczęście tym razem wystarczyło pare razy kliknąć myszką et voilà! Zaczynamy!