Tego dnia zakupy "lanczowe" zapowiadały się jak zwykle: sałatka, bagietka, do kasy. Tym razem jednak po drodze do kasy zauważyłem na półce kartonik ze "świeczką zmieniającą kolor". Do tego logo Philips kojarzące się z telewizorami i maszynkami do golenia (ale nie ze świeczkami). Taka magiczne cóś kosztowało koło dziesięciu euro. Cena więc nie taka niska, ale ciekawość jest bezcenna. Do kasy powędrowałem z sałatką, połówką bagietki i świeczką marki Philips.
W domu otworzyłem kartonik. Od tego momentu zaczęły się niespodzianki.
Pierwsza niespodzianka. Świeczka jest wydrążona. Do środka wkłada się lampkę zasilaną małą baterią. To ta lampka zmienia kolor (początkowo naiwnie myślałem że Philips wynalazł jakiś fotoadaptacyjny wosk, a tu proszę - banalna lampka!)
Druga niespodzianka. Lampka żłopie energię jak Smok Wawelski wodę z Wisły. Świeczkę zapalam od wielkiego dzwonu, a już trzy razy wymieniałem baterię. Energochłonne toto jak diabli.
Trzecia niespodzianka. Po dwóch zapaleniach wosk pociekł bokiem - musiałem lecieć po jakiś spodeczek do kuchni (Dziesięć euro, psia ich mać!)
Ostatnio wpadł do mnie kolega. Pokiwał głową nad tym kuriozum, po czym rzucił pomysł: "Zróbmy tej świeczce zdjęcie!". Zaaranżowaliśmy coś naprędce, cyk, zdjęcie gotowe, koniec zabawy. Pfffuuu - gasimy świeczkę. Trzeba jeszcze zgasić lampkę. Kolega podnosi świeczkę by wyjąć lampkę ze środka i oto...
czwarta niespodzianka - rozgrzany wosk luuuu - poleciał z wydrążonej świeczki wprost na obrus! (bynajmniej nie działo się to w Andrzejki)
Ugh!

No comments:
Post a Comment