Sunday, April 29, 2007

Kilka stacji metra

Metro Paryskie to ponad sto lat historii. To szesnaście linii (w tym dwie, krótkie linie "bis"). To dwieście jedenaście kilometrów tuneli. To dwieście dziewięćdziesiąt siedem stacji. To cztery i pół miliona pasażerów dziennie... Oprócz pożywki dla statystyków metro paryskie jest fajną atrakcją samą w sobie. Ładnie zaaranżowane stacje, mrówcze labirynty korytarzy, ciekawe wejścia. Takie metro może zainteresować niejednego. W tym mnie.

Ostatnio przeszedłem się na mały spacer po paryskiej szesnastej dzielnicy. Spokojny spacer, bo i dzielnica spokojna; burżujska, mieszczańska, nudna. To co przykuło moją uwagę to właśnie wejścia do metra.

Takie fajowe napisy wznoszą się nad wejściami, kapiącymi aż od pysznych, bizantyjskich zdobień. Normalnie perwersyjna rozpusta! I nawet ta reklama całkiem udanie pasuje do burżuazyjne, dyskretnie nadpsutej atmosfery. Tylko co Pan na to, Panie Hugo?

Na koniec spaceru dotarłem do bulwaru périphérique. To już administracyjne granice Paryża - w okolicy była akurat końcowa stacja linii 2 (Pte Dauphine). Kilka wyjść ze stacji kryło się w małym parku. Jedno z tych wyjść jest szczególnie sympatyczne; podobne do tego oklepanego wyjścia ze stacji Abbesses na Montmartre. Tamto wyjście znają wszyscy (albo prawie wszyscy), a tutaj - niespodzianka w krzakach! Voilà!

Ech... Wiem że masa osób pstryka fotki stacjom paryskiego metra. Tym (jak i żadnym innym) postem nie odkryłem Ameryki. Miałem jednak przynajmniej trochę frajdy z aparatem.

Wednesday, April 25, 2007

Druga zagadka

Jeszcze jedna zagadka:

Co to za kraj?

Tuesday, April 24, 2007

Gorące wybory

Przez ostatnie kilka tygodni temat wyborów prezydenckich był wszechobecny. Z prasy litrami wylewały się wszelkiego typu wodolejskie analizy / teksty / opinie. Z plakatów na przechodniów łypali kandydaci. Na rogach ulic agitatorzy rozdawali zaangażowane ulotki. W księgarniach na honorowych miejscach wystawiono książki napisane przez kandydatów (te książki to w sumie sprawa godna osobnego postu) . No i mój radiobudzik co rano witał mnie przedwyborczym szczekaniem: "bla-bla-bla-bla-Royal-bla-bla-bla-Sarkozy-bla-bla"...

Pierwsza tura minęła. Moi sąsiedzi owacyjnie powitali dobry wynik Sarkozego. Następnego dnia po wyborach gazety pełne były najprzeróżniejszych słupków, wykresów, kresek i mapek hojnie okraszonych setkami cyferek.

W jednej z darmowych gazetek (Economie matin, nr 90) zwróciłem uwagę na jedną z takich tabelek. Na początku myślałem że to kolejne powyborcze trele-morele. I w sumie było to kolejne powyborcze trele-morele, z tym że dość ... hmmm ... nieszablonowe.

W tabelce były wyniki sondażu. Pytanie brzmiało mniej więcej: Co powiedział(a)byś na pikantne tête-à-tête z danym kandydatem?

W przypadku pani Ségolène Royal 9% ankietowanych mężczyzn odpowiedziało "już! od razu!", 36% wybrało odpowiedź "czemu nie?" a 56% "nigdy!". Odpowiedzi kobiet odnośnie pani Royal to: 0% ("już! od razu!"), 2% ("czemu nie?") i 98% ("nigdy!")

Gdy chodziło o monsieur Sakrozy, 1% kobiet zadeklarowała chęć natychmiastowego fiki-miki z tym kandydatem, 11% rozważyłoby taką możliwość, 88% raczej by podziękowało. Odpowiedzi panów to 1% ("już! od razu!"), 3% ("czemu nie?") i 96% ("nigdy!")

Hmmm... No nie mogę się powstrzymać. Cztery procent panów publicznie wyznaje chętkę na frywolne siupy z monsieur Sarkozym, a dwa procent pań przyznaje ankieterom, że pobaraszkowałyby chętnie z madame Royal! Oh là là!

Ciekawe czy w Polsce były podobne badania? "Co powiedział(a)byś na niezobowiązujące siupy z Rokitą / Kaczyńskim (do wyboru) / Olejniczakiem / Giertychem ... " Do listy można dopisać też np. (promowaną ostatnio) polską sejmową Cicciolinę, Sandrę L. albo namiętną, gorącą i odważną w słowie panią Beger. Wyniki takiego sondażu byłyby zapewne całkiem interesujące.

Monday, April 23, 2007

Kopernik był...

... księdzem, matematykiem i astronomem. No i Polakiem! Jeszcze Polska nie zginęła!

Ponoć Kopernik była jeszcze kobietą. Wprawdzie na tabliczce są gramatyczne formy męskie, ale jednoznacznej deklaracji odnośnie płci najwyraźniej uniknięto.

Bezpieczeństwo przede wszystkim!

Zdarzyło mi się kilka razy w życiu lecieć samolotem. No, może trochę więcej niż kilka razy. No dobra, latałem (i latam) całkiem często. O ile do samego lotu nie mam zastrzeżeń, o tyle coraz bardziej nie lubię wszystkich procedur przed wejściem na pokład (bezpieczeństwo!). Prześwietlanie bagażu, zdejmowanie kurtki, paska a często i butów (bezpieczeństwo przede wszystkim!). Pamiętanie, żeby w bagażu nie było płynów - najwyżej mała, przezroczysta torebka z fiolkami wielkości próbek z sephory (bezpieczeństwo!). W ogóle w bagażu podręcznym to najlepiej nie mieć niczego (bezpieczeństwo!), najlepiej spakować wszystko do bagażu rejestrowanego, który pracownicy obsługi lotniska z chęcią sobie popodrzucają i poodbijają (cudza walizka to kapitalna atrapa piłki do koszykówki, ale cóż począć - bezpieczeństwo przede wszystkim!).

Czasami jedzie się w obszar bardziej narażony na niebezpieczeństwo i wtedy troska o bezpieczeństwo rośnie. W Waszyngtonie (krajowe) z perwersyjną dokładnością pocierano mój bagaż i moje ciuchy małymi wacikami - potem te waciki wkładano do takiej dziwnej maszynki, która piszczała jak robot R2D2 z Gwiezdnych Wojen (bezpieczeństwo!). W Tel Awiwie najpierw maglowali mnie pytaniami przez czterdzieści minut a potem dokładnie przejrzeli centymetr po centymetrze mój bagaż. Większość podróżnych przez to przechodziła; jeden nieszczęśnik obok mnie powoli rozkręcał komputer (bezpieczeństwo przede wszystkim!) innemu przeglądano kartka po kartce przewożone książki i magazyny ilustrowane (ciekawe czy jak ktoś przewozi pornola to też mu go kartkują strona po stronie, he he)

A wszystko to rzecz jasna dla mojego bezpieczeństwa! Przecież każdy podróżny to taki potencjalny terrorysta w stylu MacGyvera! Z coca coli, pilniczka i mydła w płynie szast-prast zrobi jakąś wunderwaffe, która zaraz zrobi wielkie BUM!

O tych wszystkich sprawach rozmyślam sobie jadąc paryskim RERem z pracy i do pracy. Tłoczno, duszno - w wagoniku masa podróżnych (pewnie tyle co w Boeingu 737) i wszyscy Ci ludzie weszli sobie ot tak, bez żadnej kontroli! Na dodatek sporo ludzi ma różne butelki (cola, sok, woda mineralna), a raz widziałem jednego faceta z piłą do drewna (wystawała z siatki z napisem Auchan)!!! W przypadku podróży lotniczej taki gościu byłby już dawno skuty kajdankami, o ile nie leżałby postrzelony przez ochronę lotniska.

Nie ma co - podróż RERem jest o niebo bardziej niebezpieczna od lotu samolotem. Na pewno merostwo paryskie już pracuje nad poprawą tej jakże niebezpiecznej sytuacji. W swoim czasie (prędzej niż później) przed bramkami biletowymi pojawia się skanery bagaży i czujniki do wykrywania metali. Bilety będą tylko imienne, a bramki będzie można otworzyć wyłącznie po identyfikacji odcisków palców i tęczówki oka. Podróż się pewnie nieco wydłuży ale za to jak będzie bezpiecznie!

Na koniec małe refleksja. W związku z zakazem wnoszenia płynów na pokład, zastanawiałem się ostatnio czy do samolotu można legalnie wnieść jajko. Podzieliłem się wąptliwościami z żoną, która stwierdziła, że pewnie można, ale tylko ugotowane na twardo!

Sunday, April 22, 2007

Zagadka

Taka mała zagadka - dowcip:

Co to za kraj?

Od kuchni (3)

Nachwaliłem się trochę francuskich restauracji, gwoli uczciwości warto jednak wspomnieć i o wpadkach.

Zdarza się bowiem, że klienci francuskich lokali, znudzeni zapewne ich masową innowacyjnością i kreatywnością, wracają do źródeł i rzucają się na jedzenie proste i niewyszukane. Takie proste i niewyszukane potrawy kryją się często za równie prostymi i niewyszukanymi nazwami jak "przysmak pani domu".

Jestem osobą ciekawską, lubiącą nowość, ryzyko (słowem - durnie wściubiam nocha gdzie się da). Lubię więc czasami zaszaleć i zamówić jakieś proste i niewyszukane jedzonko kryjące się za niewiele mówiącą nazwą.

Pierwszym takim "prostym i niewyszukanym" dankiem była wielka (gigaśna!) świńska nerka. Gdy przyniesiono mi mi toto na talerzu, przekonałem się że mogę swobodnie pobić rekord świata we wstrzymywaniu oddechu. Moja żona (zamówiła fantastyczne boudin noir z pieczonym jabłuszkiem) na początku śmiała się ze mnie i mojej miny (ech te kobiety!), zaraz jednak zaczęła narzekać, że ta nerka jej śmierdzi (a co ja miałem powiedzieć, hę???). Na szczęście kelner zauważył że coś nie halo i dyskretnie zamienił nerkę na coś zjadliwszego.

Dalej. W sezonie na młode wino Beaujolais poszliśmy napić się tego cienkiego, kiepskiego, cierpkiego i wielce sympatycznego winka i popróbować do tego różnych smakołyków z regionu Beaujolis. Smakołyków, taaaa... Talerz podrzędnych, paskudnie tłustych kawałków mięcha, do tego smołowato tłusty sos "własny"... Pomyślałem , że może najpierw trzeba wytrąbić (duszkiem!) butelkę Beaujolais, a potem w stanie znieczulonym przejść do konsumpcji? Na szczęście moja Ukochana zamieniła się ze mną na swoją deskę zimnych wędlin (niezłe!) i uratowała mnie z opresji. Dziękuję!!!

Kolejna wpadka miała miejsce w pewnej restauracji szczycącej się "klasycznie paryską atmosferą i wykwintnymi potrawami". Wykwintną potrawą okazała się breja wyglądająca na fasolkę po bretońsku z kawałkami tłustych wątróbek, słoniny, kilkoma żołądkami i masą różnych innych bebechów. Łorany! Zjadłem fasolkę, skosztowałem co nieco, popiłem winem (duuuuuużo wina).

Ostatnia porażka to wieczorne wyjście do miłej, baskijskiej restauracji jakiś tydzień temu. Przystawki niewielkie, acz obiecująco smaczne. Czas na danie główne. Moja Najdroższa dostała patelnię (tak, patelnię!) z kawałkiem kurczaka w fajnym, treściwym sosie grzybowym. Przede mną ustawiono mały kociołek. Otwieram (Sezamie otwórz się!) i oto widzę potężny kawał kości w sosie z groszku, fasolki i arcytłustych skwarek. Zabawa miała polegać na wydłubywaniu szpiku i pałaszowaniu go ze skwarowo-fasolowo-tłustym sosem. Zabawa fajowa jak cholera. Nie bawiłem się...

Moja Żona znowu przylatuje niebawem zza Wielkiej Wody. Może tym razem zamówię po prostu jakąś pizzę, albo pójdziemy na sushi (uwielbiam)? Co Ty na to Kochanie?

Post Scriptum: Tych wszystkich klęsk zaznałem w następujących lokalach: Chez l'Ami Jean (Paris VII), La Fontaine de Mars (Paris VII), Nicolas (Paris II) i Thoumieux (Paris VII).

Saturday, April 21, 2007

Męskie sprawy w Monako

Dobra... Będzie jeszcze jedna notka o Monako / Monte Carlo. Tak konkretniej to notka będzie o tym, co mężczyznom podnosi tętno i przyspiesza oddech. O tym, za czym większość mężczyzn obróci na ulicy. Chodzi o ... fajne samochody! (Prawdziwy mężczyzna za niczym innym się nie ogląda na ulicy!)

Fajne samochody kręcą się po całym Monte Carlo. Dominują szybkie, sportowe auta oraz eleganckie, dostojne limuzyny. Jeżdżą sobie takie bryki tu i tam...


Oto przykładowe zdjęcie spod kasyna.


Niestety z drugiej strony kasyna aut nie ma:


No nic. Na szczęście w pobliżu był mały parking ... ech jak pięknie! Jeśli idzie o mnie to wybieram to żółte ferrari.


Jeśli jakiegoś dziwaka nie ruszają fajne samochody, to do dyspozycji są też jachty.


Dla zupełnych dziwaków (hi hi), którzy nie lubą ani aut ani jachtów zostają kaczuszki ;)


No dobra. Koniec z tymi wakacjami. Koniec!

Friday, April 20, 2007

Rue Cler


Kilka przecznic od mojego mieszkanka jest krótka, sympatyczna uliczka - rue Cler. Trochę kafejek i barków poprzetykanych małymi sklepikami. Ot, dzielnicowy deptak i tyle!Ostatnio zerknąłem do sieci w poszukiwaniu adresu jednej kawiarni. Na początku nieco bezmyślnie zagadnąłem google o „rue Cler”. W odpowiedzi wyguglała mi się strona pewnej restauracji w USA (Durham, NC). Restauracja nazywa się (tadam!) „Rue Cler”.

Oto jak restauratorzy z Karoliny Północnej tłumaczą nazwę swojego lokalu:

Rue Cler is the name of a street in Paris which hosts a famous open-air food market, supplyingParisians with a wonderful array of fresh produce, meats, wines and baked goods.

So, we thought Rue Cler would be a fitting name for our Parisian-style bistro. Who knows? Maybe someday Durham will be known as the “Paris of the Piedmont.”

Do tego na stronie są dwa linki do stron z dodatkowymi informacjami i zdjęciami:
http://www.parismarkets.net/RueCler.html
http://www.oz.net/~grenelle/RueCler_photos.htm

Gwoli ścisłości warto dodać, że na rue Cler nie ma klasycznego targu. Są małe sklepiki (rybny, warzywniak, mięsny, kwiaciarnia) które w ciągu dnia wylewają się ze swoją ofertą na ulicę. Sklepiki są na tyle małe, że część „outdoorowa” bywa większa od części „indoorowej”. Nie jest toto autentycznym targiem, w sumie jednak (za dnia) wygląda całkiem sympatycznie.

Ot, miła ciekawostka. Poza tym kto wie? Może świadomość, ze jem na sławnej (ho ho) ulicy doda smaku obiadkom i kolacjom na rue Cler? Spróbuję w najbliższą niedzielę.

Aktualizacja z weekendu: Figa z makiem. Wszystko smakuje tak jak dotąd.

Wednesday, April 18, 2007

NŚKP (Narodowy Środek Komunikacji Publicznej)

Ciąg dalszy wrażeń z przykrótkiego urlopu.

Jednego dnia wybraliśmy pociągiem z Nicei na krótką, jednodniową wycieczkę za granicę. Tą zagranicą było tyciunie Monako; niewielkie państwo-miasto, ściśnięte na nadmorskiej skarpie.

Skarpa w Monako wznosi się na wysokość około 60 metrów. Idąc uliczką w Monte Carlo można zerknąć na boki by dostrzec równoległe uliczki tyle że kilka(naście) metrów niżej.


Mając takie położenie, mieszkańcy Monako często korzystają z licznych, publicznych schodów ruchomych i wind - z czystym sumieniem można je nazwać narodowym środkiem komunikacji publicznej.


Różnice wysokości w Monako najlepiej widać z Rocher, czyli "starego Monako" dumnie ulokowanego na sporej skarpie. Zagadnięta mewa nie odpowiedziała co sądzi o Monte Carlo...


No cóż. Czas chyba powoli wrócić do paryskiej codzienności.

Monday, April 16, 2007

Żandarm(i) z Nicei

W Nicei rozglądałem sie za dziarskim żandarmem - St. Tropez w sumie całkiem niedaleko. Niestety Louisa de Funes nie zbystrzyłem. Dojrzałem za to trójkę mundurowych, posturą i chodem (bardziej chodem) przypominających rambo. Nie miałem odwagi cyknąć im fotki en face...


Gdzie pan się podziewa, sierżancie Cruchot???

Nicea / Nice / Nissa

Wczasy okazały się (jak zwykle) za krótkie. Trudno, co począć?! Pozostaje tylko zachować w pamięci tak dużo wspomnień, wrażeń i impresji jak tylko się da. A ponieważ pamięć bywa ułomna, to warto podeprzeć się słowem pisanym, a tekst poprzeplatać pstrykanymi bez umiaru fotkami.

Te kilka wolnych dni przeżyliśmy w Nicei. Miłe miasto, acz na pierwszy rzut oka całkiem niefrancuskie. Te wąskie uliczki, to suszące się pranie, te małe placyki - czyżby Italia?



Słoce powoli zachodziło ... Sielskie klimty normalnie niczym ze słonecznej Italii!

No i te dwujęzyczne tablice... (gołąb się akurat nie wypowiedział)

I tylko powiewające gdzieniegdzie trójkolorowe flagi przypominają że to jest Francja!

Zostawmy na boku pytanie o tożsamość Nicei. Są ważniejsze sprawy. Na przykład zakupy!

Po pierwsze, w Nicei warto kupić lokalne perfumy:

Można też kupić buty (choć dla mnie, jako klasycznego faceta, to buty są wszędzie te same i wszędzie można je kupić).

Rzecz jasna jako że Nicea leży nad morzem to da się tu zauważyć jakieś bulwary, palmy itepe.

Koniec już z tymi lekko pogardliwymi nutkami, bo oto czas wspomnieć o tym jedynym, prawdziwym, czystym, szczerym celu naszej podróży - kuchni nicejskiej. Spokojnej kuchni z pogranicza włosko - francuskiego. Kuchni świeżej, niezblazowanej, naturalnej i prostej. Kuchni dającej się skosztować w dziesiątkach domowych barków knajpek i restauracyjek nicejskiego starego miasta. Bomba!

Jako reprezentacja kuchni nicejskiej wystąpi sałatka z ośmiornic z karczochami (pyyycha), z sympatycznego bistro "Safari":



Na sam koniec pobytu w Nicei, w drodze na lotnisko, taksówkarz zarzucił nas pytaniami o wrażenia z muzeów, w których niewątpliwie (jego zdaniem) byliśmy. Nieco zakłopotani powiedzieliśmy że zamiast muzeów dzielnie zwiedzaliśmy "nissardzkie" lokale. Aaaa... touristes gastronomiques, powiedział taksówkarz ze zrozumieniem. Nareszcie bratnia dusza!

Ech... fajny był ten wyjazd i tyle! Stojąc przed wyborem "Nicea albo śmierć", zdecydowanie wybieramy Niceę.

Saturday, April 14, 2007

Telegram znad morza

Mało mam dziś czasu. Ten wpis to tylko taka "zajawka" właściwego wpisu, który to kiedyś (mam nadzieję) wysmaruję.

A zatem w telegraficznym skrócie:

Wróciliśmy z urlopu nad morzem. Urlop okazał się (jak zwykle) za krótki. Byliśmy w Nicei. Wrażenia: morze, palmy, wino. Dla wzrokowców fotka z wszystkimi tymi wrażeniami:


cdn...

Friday, April 6, 2007

Wesołych Świąt!

Krótko:

Wesołych Świąt Wielkiej Nocy! Bonnes Pâques à tous!

Post Scriptum: Niby zapowiedziałem że "piszę jak chcę i kiedy chcę" ale gwoli uczciwości zapowiadam, że na jakiś czas robię przerwę. Zaraz po Świętach wybieram się na wczasy nad morze. Urlop i tyle!

Od kuchni (2)

Teraz będzie coś o kuchni eksperymentującej, czyli o kolejnej odsłonie nouvelle cuisine.

Jedna z wersji francuskiego podejścia do jedzenia to bezwzględne poszukiwanie na talerzu nowości i zaskoczenia. Nowość to odważne łącznie smaków, składników, sposobów przygotowania. Zaskoczenie osiągnąć można formą, kolorami, nieszablonową paletą doznań. Kucharze w takich eksperymentatorskich restauracjach są jak odważni poszukiwacze nowych smaków, albo szurnięci wynalazcy niezwykłych potraw.

Oto kilka przykładowych wynalazków z francuskich lokali:
  • Niepospolity fishburger: Grubo posiekane mięso z dobrej rybki, mocno zrumienione na zewnątrz, w środku surowe niczym przednie sashimi; wciśnięte między dwa rosyjskie bliny; przypieczętowane kleksami sosów: waniliowego i marchewkowego.
  • Dziwaczny ogon (płetwa?) jakiejś bezimiennej ryby. Rozłożone toto na talerzu jak wielki wachlarz, polane ciepłym, kwaśnym sosem o ostrym zapachu.
  • Głęboki talerz pełen małych pierożków z gorzkiego ciasta kakaowego z nadzieniem z gęsich wątróbek. Do tego osobno podana zupa z jajek ubijanych na parze, przyprawionych egzotycznymi, ostrymi korzeniami. Aha, zupę podano w zapieczętowanej, "antycznej" butelce.
  • Naleśnik orientalny (à la wieeeelka sajgonka), nadziewany kawałkami perliczek i świeżą miętą, polany miodowo gęstym sosem anyżkowym.
Rozochocony takim kursowaniem po różnych lokalach postanowiłem po jakimś czasie poeksperymentować trochę samemu w kuchni. Nie wydawało mi się to za trudne. Ot, wziąć ze trzy produkty zupełnie od czapy i przyrządzić je na sposób nie pasujący do żadnego z nich. Proste! Z zapałem zabrałem się za gotowanie.

Najpierw zmajstrowałem wielgachną "sajgonkę" z kiełbaskami merguez w sosie przygotowanym z ułańską fantazją (dałem między innymi pomidorów, kiwi, cynamonu i parmezanu). Wyszło mdławo-nijakie i tłuste jak diabli.

Potem były kluski z krewetkami w sosie pomarańczowym. Wynik końcowy - zupa (całkiem zobra, ale jednak zupa).

Nie poddawałem się. Spróbowałem jeszcze z bretońskim naleśnikiem gryczanym w sosie, który dumnie nazwałem "Imperium Brytyjskie" (dodałem między innymi indyjskiego curry i sosu worcestershire). Co do efektu końcowego - dżentelmeńsko nie skomentuję tego obrzydlistwa.

Na ostatni akord zaprosiłem kolegę. Od mamy z Polski przywiozłem akurat pierogi z mięsem, od siebie postanowiłem dodać jakiś zakręcony sos (energii starczyło mi tylko na sos). Sos był w stylu Vancouver: syrop klonowy, słony sos sojowy i dwa ząbki bardzo drobno posiekanego czosnku. Do smażonych pierogów pasował nadzwyczaj udanie, jak Flip do Flapa! Bomba!!! Mój dzielny kolega rozpływał się w orgiastycznych zachwytach!

Czyli na początek trzy porażki na jeden (skromny) sukces. Nienajgorzej, he he he!

Post Scriptum. Powyższe próbki wrażeń zostały pobrane podczas wizyt w następujących restauracjach: L'Affriolé (Paris VII), L'Ancrage (St. Malo), Le Clos des Gourmets (Paris VII) i Marmite Bazar (Paris IX).

Wednesday, April 4, 2007

Polski hydraulik rządzi (niepodzielnie)!!!

Ale plakaty rozwiesili! He he he... Polski hydraulik. He he he... Najpierw darli gębę, że im pracę pozabiera, a teraz! He he he ... Teraz - polski hydraulik to dla młodych żabojadów ikona zawodu z przyszłością! He he he.. From zero to hero! He he he...

No dobra. Przerywam to to wredne rechotanie i po kolei.

Na początek krótkie przypomnienie:

Przed przystąpieniem Polski do EU w krajach "starej Unii" rozgorzała dyskusja czy obywatelom nowych państw członkowskich dać pełne prawo pracy na terenie "Starej EU". We Francji przeciwnicy tego rozwiązania zaczęli straszyć ludzi "polskim hydraulikiem". Pierwszy z tym tekstem wyskoczył niejaki Philippe de Villiers. Zdaniem jego (i jemu podobnych typków) polski hydraulik to taki mały wredny potworek, który po przyjęciu Polski do EU przyjedzie natychmiast do Francji, gotowy pracować przez całą dobę za głodową stawkę. Bajka opowiadana przez Villiersa kończyła się wizją masy bezrobotnych uczciwych francuskich hydraulików żebrzących o kawałek suchej bagietki na schodach stacji metra Arts et Métiers.

Na takie durne teksty doczekaliśmy się wielce pomysłowej reakcji w wykonaniu Polskiej Organizacji Turystycznej. Zgodnie z maksymą "Jak cię popchną, to ty ich pociągnij", Polacy przygotowali plakaty z apetycznym hydraulikiem zachęcającym do wizyty w Polsce sloganem "Zostaję w Polsce; przyjeżdżajcie tłumnie do mnie". (Tutaj jest artykuł BBC na ten temat.)

(żródło - BBC)

Polski hydraulik w stylu Davida Hasselhoffa baaaaardzo się spodobał Francuzom i (zwłaszcza) Francuzkom. Na fali zainteresowania, nasi dzielni urzędnicy z Polskiej Organizacji Turystycznej zorganizowali przystojniakowi z plakatu krótkie tournée po Francji. Hydraulik zapozował do kilku zdjęć...

... i wziął udział w kilku konferencjach prasowych.

Warto zauważyć że na konferencjach, sesjach zdjęciowych, spotkaniach dla prasy dominowały rozanielone panie dziennikarki. W prasie francuskiej szczególnie popularne było takie oto zdjęcie:


Po jakimś czasie sprawa nieco przycichła. Aż tu nagle, kilka dni temu idę sobie z pracy do metra i widzę następujący plakat:


Plakat reklamuje coś w stylu targów pracy dla dzieci młodzieży. Coś jak: "Zastanów się już teraz jaki zawód ma przed sobą przyszłość". I który to zawód ma przyszłość przed sobą? Łyso panu, panie Villiers? he he heeee...

Post Scriptum: Jeszcze raz gromkie brawa dla Office National Polonais de Tourisme à Paris za mistrzowskie rozegranie tej partii! Sun Tzu byłby z Was dumny!

Post Scriptum Secundum: Po dość podłych doświadczeniach z francuskimi hydraulikami (łaskę robią że żyją, jak rany) wciąż czekam na tego mitycznego polskiego hydraulika, gotowego pracować przez całą dobę za głodową stawkę... Ech...