Po kolei jednak.
Sklepik wyglada z zewnątrz jak luksusowa cukiernio-piekarnia. Marmur, ciemne drewno, złocenia tu i tam, ach i och, żyrandol z kryształami, ekspedientki w koronkach, tju tju tju i oh la la. Słowem -- nie zachęcało nas to do zakupów.
Nie zachęcało nas to przez dłuuuugi czas, aż pewnego dnia zachciało nam się ciastek. Zachciało nam się tak nagle, niespodziewanie, tu i teraz. Co gorsze, ta nagła ochota na ciacho złapała nas gdy wracaliśmy do domu, tuż obok tego "posh-sklepiku". Cóż począć, nie ma rady! Weszliśmy kupić jakieś słodkie co nieco.
Ćwierkająca (uroczo!) ekspedientka poleciła nam dwa bizantyjsko wyglądające ciasteczka. Poproszę, dziękuję, do kasy. Przy kasie zauważyłem jakieś intrygujące butelki. Butelki były z cidrem i z poiré.
-- Poproszę jeszcze poiré.
-- Oczywiście, ćwir, ćwir, ćwir.
I do widzenia.
[Małe wtrącenie: Cidre, czyli musujący napój z fermentowanego soku jabłkowego, znam i bardzo lubię. Cydrowego odpowiednika z gruszek, poiré, jeszcze nie próbowałem. Moja decyzja zakupu tuż przy kasie, była zatem opisanym w każdej książce o teorii i praktyce marketingu "zakupem spontanicznym".]
Po kilku chwilach byliśmy w domu. Roziwązaliśmy wstążeczki z kartoników. Ojojoj. Jak ładnie! Jakie urocze ciasteczka. Postawiliśmy je na stoliku obok butelki z poiré. Ach, jak miło. Aż się prosi by zrobić zdjęcie...
cyk:

Nadszedł czas degustacji...
Ciasteczka -- dykta (ale jakże ekskluzywna),
Poiré -- taki lepszy jabol. Albo raczej gruszol.
A nasza piekarnia była akurat zamknięta... ech...
1 comment:
to we Francji maja cider? i gruszol? :D uwieeelbiam :))) zakochalam sie w obu w Finlandii, gdzie jest to bardzo powszechny napoj :)
Post a Comment