Sunday, April 27, 2008

Wiosna?

Wiosna w tym roku przyszła z zaskoczenia. Długo było chłodno, nijako, aż w końcu wiosna zrobiła taki mały blitzkrieg i trrrrach! Z dnia na dzień zrobiło się plus dwadzieścia pięc stopni.

Ludzie, jak ludzie -- raz dwa wylegli na ulice w letnich ciuchach. Gorzej drzewa. Niektóre długo zwlekały z kwitnieniem i teraz wygląda na to, że na gwałt chcą nadrabia zaległości.

Av. Carnot

Av. Wagram

Coś dla maturzystów

Idziemy sobie aleją Friedlanda. Aleja pełna kasztanowców. Kwitnących kasztanowców. Nieomylny znak że nadchodzi czas matur!



A zatem, specjalnie dla maturzystów z francuskiego, mała powtórka ze słówek:

kasztanowiec -- le châtaignier matura -- la baccalauréat
egzamin -- l'examen (le)
zdawać egzamin -- passer un examen
kopanie rowów -- le fossoyage


Powodzenia i bon courage!

Saturday, April 26, 2008

Piżama -- uzupełnienie

A oto "zasięg piżamy" w sobotni poranek.

Na początku wychodzimy z bramy:


Piekarnia jest po lewej stronie, między Chińczykiem a Japończykiem. W piekarni możemy kupić: bagietkę, rogaliki, bułki z czekoladą, rogaliki z migdałami, drożdżówki pistacjowe, naleśniki (z czekoladą, albo z cukrem), ciastka (np. babeczki cytrynowe, truskawkowe, malinowe):

Za piekarnią jest malutki sklepik spożywczy. W razie czego można tam kupić soki:

Czas zerknąć do portfela. Jeśli zbliżam się do zera, to po drugiej stronie ulicy jest bankomat:

Zaraz obok jest mięsny -- można kupić niezłą szynkę:

Tuż obok są:
- sklep z serami: świeże masło i maaaaasa ciekawych serów,
- małe delikatesy: uwielbiam ich babeczki z jabłkami i pasztecikiem z gęsich wątróbek:

Naprzeciwko naszej bramy jest warzywniak. Czas na truskawki albo maliny:


A teraz szybko do domu. Kawa stygnie!

Piżama

Gdzieś w labiryncie internetu wpadły mi w oko wyniki ankiety Jak śpią Polacy. Nie pamietam dokładnie wszystkich wyników, poza jednym ciekawym szczegółem. Otóż zdaniem ankietowanych pań, mężczyźni w Polsce nie mają ładnych rzeczy do spania. Ankietowane panie narzekały na swoich panów, którzy kładąc się do łóżka zakładają bure, nieapetyczne piżamy w stylu wczesnych lat osiemdziesiątych, albo stare, porozciągane tiszerty reklamowe. Wniosek z ankiety był taki, że najlepiej niech mężczyzna śpi nago.

Wygląda więc na to, że sporo mężczyzn wstydzi się swoich piżam. Że niby piżama jest taka niemęska, podtatusiała, by nie rzec pierdołowata.

Błąd.

Piżama może być fajna, lekka, sympatyczna, schludna i niekrępująca. Całkiem bogate oferty takich firm jak np. Arthur albo Christian Cane są dostępne zarówno w małych sklepikach jak i w dużych domach towarowych. Każdy facet (przynajmniej we Francji), przy odrobinie dobrej woli może więc znaleźć jakąś ładną pyjama dla siebie. W takim stroju łatwo i przyjemnie zasypiać, a rano na pewno złagodzi on widok swojego zaspanego odbicia w lustrze. Słowem, ładna piżama nieźle poprawia samopoczucie.

Mam kilka takich lekkich, sobotnich piżam. Sobotnich, bo w takiej piżamie aż chce się wylegiwać długo w łóżku w weekendowy poranek. I rzecz jasna z chęcią bym się tak lenił (najlepiej do południa) w każdą sobotę, gdyby nie jedna bardzo istotna sprawa ... śniadanie!!!

Śniadanie to przecież bardzo istotna sprawa -- na dłuższą metę ciężko lenić się z pustym brzuchem. Niby można iść do kuchni i zrobić sobie kanapkę albo płatki na mleku. Takie rozwiązanie byłoby jednak pójściem na łatwiznę. Przecież tuż, tuż obok naszej bramy jest sporo sklepików oferujących masę kuszących różności w sam raz na sobotnie śniadanie.

Co począć? Najlepiej zostać w piżamie -- szybko wciągnąć dżinsy, zarzucić jakąś kurtkę albo płasczyk i wyskoczyć na te kilka chwil, na błyskawiczne zakupy śniadaniowe. Po najdalej pięciu (pięciu!) minutach jestem z powrotem. Z kilkoma dekadencko kruchymi bułkami z czekoladą. Albo z ciepłymi rogalikami z migdałami. Albo z łubianką truskawek / malin /jagód. Albo z kilkoma soczystymi plasterkami szynki. Albo z wyborną ciepłą babeczką nadziewaną pasztetem i grzybami. Albo z kapitalnym, świeżym serkiem no i z chrupiącą bagietką...

Podczas gdy ja robię zakupy, moja Kochana przygotowuje kawę.

Tak więc po pięciu minutach możemy powoli cieszyć się sobotnim śniadaniem (w kuchni albo w łóżku). Do tego kawa, sok pomarańczowy, a od czasu do czasu szampan. Słowem fajne, zrelaskowane śniadanie w leniwy sobotni poranek ... oczywiście pod warunkiem że jest się w niekrępującej i eleganckiej piżamie.

Wednesday, April 23, 2008

Errata

Drobna errata do wpisu o nowym mieszkaniu. Zamiast "rajskiej Vallhalli" wstawić "rezydencji w stylu Blejka Keringtona".

Przyczyną erraty jest nasza niedawna biurowa dyskusja o wakacjach. Gadaliśmy o różnych fajnych słonecznych miejscach i w którymś momecie porównałem wymarzony cel podróży do "rajskiej Vallhalli". Spotkało się to z ostrą kontrą mojego duńskiego kolegi, który stwiedził, że przecież "Vallhalla to miejsce gdzie wielcy wojownicy idą po śmierci. Toczy się tam nieustająca, bezpardonowa, wielka bitwa. Wszyscy wojownicy giną o zachodzie słońca i ożywają o poranku by dalej kontynuować swą wieczną walkę! Vallhalla to miejsce pełne krwi, agresji i szału bitewnego, które do wymarzonych wakacji ma się dokładnie nijak!". Dla dodania większej wagi swoim słowom Duńczyk zaczął latać dookoła stolika z kawą wymachując długopisem niczym mieczem i porykując dziko w jakimś narzeczu zrozumiałym tylko Wikingom i ludziom w stanie upojenia alkoholowego.

A zatem, już się poprawiam pisząc niniejszą erratę. Velbekomme, panie Karsten.

Tuesday, April 22, 2008

Język francuski w praktyce

Język francuski w praktyce lubi się rządzić, rozpychać i tupac nogą. A to dlatego, że Francuzi lubią (do bólu) swój język. Zostawmy na boku moralną ocenę tego pożałowania godnego szowinizmu i przejdźmy do dwóch ciekawych przykładów.

Po pierwsze, podczas rozmowy prowadzonej po angielsku z Francuzką / Francuzem należy być przygotowanym, że wszystkie nazwy geograficzne będa wymawiane po francusku.

Przykłady z życia:
-- Byłam na wakacjach w Ihą (chodziło o Iran), podróżowaliśmy między Tehhą a Isfhą (tadam! chodziło o Teheran i Isfahan).
-- Następna konferencja będzie w Behhlę (po dłuższym namyśle załapalismy, że chodzi o Berlin).
-- Pasazerowie odlatujący do Dethła proszeni są do gejtu numer osiem (chodziło o Detroit. Mało nie przegapiłem swojego lotu!)

Po drugie -- skrótowce i skróty. Jeśli jest jakiś angielki skrót (np. AIDS albo NATO) to należy go (1) rozwinąć, (2) przetłumaczyć na francuski, (3) zwinąć z powrotem.

Tak wieć jeśli podczas rozmowy (po angielsku) Francuz/ka powie że ktoś chorował na "sajda" to znaczy że chodziło o AIDS (czyli SIDA po francusku). Słysząc OVNI, myślimy UFO. OTAN to NATO. I tak dalej.

Uwaga! Nie wszystkie skróty mają swoje francuskie odpowiedniki i ewentualna pomyłka może zostać odebrana jako nabijanie się z języka Woltera. Przykład (z zycia wzięty):

Francuzka: Dokąd idziecie na obiad?
My: Gdziekolwiek. Może być nawet Pe-Ef-Ka.
Francuzka: Pe-Ef-Ka?
My: Nooo... Pule Fri du Kątaki. Czyli to co wszędzie indziej nazywane jest KFC.
Francuzka: uhhhh... (do tego potężnie wymowne spojrzenie o napięciu liczonym w megawoltach)

No i zrozum tu Francuzów!

Monday, April 21, 2008

Biblioteka

Zgodnie z miejską mitologią kazdy mer Paryża (albo każdy prezydent Francji -- zależy od wersji mitu) pozostawia po sobie w Paryżu "pamiątkę". Jakąś imponującą budowlę-symbol. W sumie, tak jak sie przyjrzeć kilku imponującym inwestycjom na terenie miasta, to istonie, da się zauwazyć pewną regularność. Prezydent Pompidou, to rzecz jasna Centre Georges Pompidou, wyglądajace jak mała rafineria. Panu Valéremu Giscard d'Estaing przypisywany jest Instytut Świata Arabskiego - zaskakująco proste pudełko upstrzone arabeskami. Jacques Chirac to nowoczesno-naturalne Muzeum Quai Branly, tuż koło Wieży Eiffla. No i Prezydent Mitterrand. on ma na koncie aż dwie budowle -- wielki Łuk na La Défense (doskonale widoczny spod "starego" Łuku Trimfalnego) oraz nowoczesny kompleks budynków Biblioteki Narodowej.

Biblioteka Narodowa rozsiadła się w południowo-wschodniej części miasta. Daleko, ale można tam łatwo dojechać nową, czternastą linią metra. Razu jednego wybralismy się więc na spacer.

Pierwsze zerknięcie na Bibliotekę z falującej kładki rozpiętej nad Sekwaną. Wrażenie to rozmach, przestrzeń. Poczułem się (trochę) jak w Nowym Jorku. Aż się prosi by zrobić zdjęcie...

... i jeszcze jedno...
...iiii. O jejku jak wieje! To juz predzej wietrzne Chicago, a nie nowy Jork! Zmykamy do metra (jest stacja tuż koło Starbucksa) ...

... i koniec wycieczki!

Sunday, April 20, 2008

Nie wszystko złoto co się świeci

Niedaleko nas jest mały sklepik. Mały, acz obiecujący. Obiecujący, acz do czasu.

Po kolei jednak.

Sklepik wyglada z zewnątrz jak luksusowa cukiernio-piekarnia. Marmur, ciemne drewno, złocenia tu i tam, ach i och, żyrandol z kryształami, ekspedientki w koronkach, tju tju tju i oh la la. Słowem -- nie zachęcało nas to do zakupów.

Nie zachęcało nas to przez dłuuuugi czas, aż pewnego dnia zachciało nam się ciastek. Zachciało nam się tak nagle, niespodziewanie, tu i teraz. Co gorsze, ta nagła ochota na ciacho złapała nas gdy wracaliśmy do domu, tuż obok tego "posh-sklepiku". Cóż począć, nie ma rady! Weszliśmy kupić jakieś słodkie co nieco.

Ćwierkająca (uroczo!) ekspedientka poleciła nam dwa bizantyjsko wyglądające ciasteczka. Poproszę, dziękuję, do kasy. Przy kasie zauważyłem jakieś intrygujące butelki. Butelki były z cidrem i z poiré.
-- Poproszę jeszcze poiré.
-- Oczywiście, ćwir, ćwir, ćwir.
I do widzenia.

[Małe wtrącenie: Cidre, czyli musujący napój z fermentowanego soku jabłkowego, znam i bardzo lubię. Cydrowego odpowiednika z gruszek, poiré, jeszcze nie próbowałem. Moja decyzja zakupu tuż przy kasie, była zatem opisanym w każdej książce o teorii i praktyce marketingu "zakupem spontanicznym".]

Po kilku chwilach byliśmy w domu. Roziwązaliśmy wstążeczki z kartoników. Ojojoj. Jak ładnie! Jakie urocze ciasteczka. Postawiliśmy je na stoliku obok butelki z poiré. Ach, jak miło. Aż się prosi by zrobić zdjęcie...

cyk:



Nadszedł czas degustacji...

Ciasteczka -- dykta (ale jakże ekskluzywna),
Poiré -- taki lepszy jabol. Albo raczej gruszol.

A nasza piekarnia była akurat zamknięta... ech...

Wednesday, April 16, 2008

Bajka o Cour Saint-Émilion

Dawno, dawno temu było sobie miasto o nazwie Paryż. W Paryżu żyli sobie ludzie. Różni ludzie. Młodzi i starzy, grubi i chudzi, poważni i żartownisie, miłośnicy rogalików i ci co woleli bułki z czekoladą. Jednak wszyscy ci różni ludzie mieli jedną wspólną cechę -- bardzo lubili wino, a w szczególności wino z południa Francji. Było to dawno temu, w czasach gdy nie było jeszcze autostrad i tirów, gdy nie było jeszcze dużych hal pod miastem, a w sklepach nie można było kupić małych chłodziarek do przechowywania wina. Więc wszyscy ci ludzie zachodzili w głowę jak przewieźć do Paryża masę tego dobrego wina z południa Francji i gdzie je przechowywać.

Zebrali się więc raz wszyscy ci paryżanie na jednym z dużych placów. Radzili, debatowali, aż w końcu ktoś rzucił pomysł by wino przewozić koleją żelazną, dla lepszego rozładunku wszystkich tych kadzi z winem zbudować specjalną stację kolejową i od razu postawić przy niej magazyn, gdzie przywożone winko można by bylo przechowywać.
-- Brawo! -- krzyknęli paryżanie i raz dwa zbudowali stację i magazyny na wino.

I wszystko działo się tak jak miało się dziać, ale z czasem jednak coś zaczęło się powoli psuć. Coraz mniej wina przyjeżdżało do Paryża koleją żelazną. Coraz mniej kadzi rozładowywano na dworcu i coraz mniej butelek leżakowało w piwnicach. Nie żeby paryżanie przestali nagle lubić wino. Po prostu zaczęto budować coraz więcej autostrad, po których zaczęły jeździć tiry z winem, duże hale pod miastem były wygodniejsze w składowaniu butelek od ciasnych magazynów przy stacji kolejowej, a w sklepach zaczęły pojawiać się małe chłodziarki.

-- I co teraz? -- stropili się paryżanie, którym żal zrobiło się nagle starych magazynów z winem. Bo tak naprawdę to mieszkańcy Paryża bardzo polubili ten pocieszny widok małych, magicznie przykurzonych magazynów z pękatymi kadziami (nie mówiąc już o samym winie Saint-Émilion, które pite w piwnicach magazynów smakowało po prostu bajkowo) .
-- Nie damy zburzyć naszych małych magazynów! -- rzekli -- Oddamy je szynkarzom i karczmarzom. Oni pozwolą nam cieszyć się niepowtarzalnym smakiem Saint-Émilion pitego w tych murach!

Jak postanowili tak uczynili. W starych magazynach szynkarze i karczmarze prędziutko urządzili masę miłych knajpek, restauracyjek i barów z winem. A dla swojej wygody (bo przecież po winie nie wolno prowadzi automobilu!) mieszkańcy raz dwa zbudowali nową linię metra do samych magazynów.

I żyli długo i szczęśliwie.
...

Czy ta bajka jest prawdziwa? Nie wiem. Fakt jednak faktem, przy stacji metra Cour Saint-Émilion jest mała uliczka z kilkoma uroczymi barami z winem urządzonymi w starych magazynach...

Tuesday, April 15, 2008

Mały obrazek z kolejką linową w tle

W jeden z ostatnich weekendów wybralismy się na drugą strone miasta, w okolice Parku Bercy i nowej Biblioteki. Te okolice zasługują na osobną notkę, którą prędzej czy później (raczej później) wysmaruję. Teraz mam czas (i zapał) tylko na mały obrazek z naszej wycieczki.

Stoimy sobie zatem nad Sekwaną, na nowocześnie rozpiętej kładce dla pieszych. Słońce sympatycznie świeci sobie w towarzystwie kilku puchatych obłoczków. W dole wolno płyną barki, łódki, stateczki. Na nabrzeżach trochę spacerujących. Gdzie nie spojrzeć widać plamki świeżo - wiosennej zieleni, poprzetykanej kolorami kwiatów. Słowem -- miły dzień.

Stałem sobie tak na tej kładce i podziwiałem spory jacht, który zacumował kilka metrów dalej. Jacht jak jacht -- fajnie żeby się pogapić kilka minut. Drewniany pokład (ahoj marynarze!), maszty (ahoj kapitanie!) i cała pajęczyna lin, linek i różnych sznurków -- fajny obrazek.


I oto w tle, patrząc przez sznurki, linki i liny, po odległym moście pomyka sobie mała kolejka. Kolejka widziana przez linki. Taka "kolejka linowa", hi hi...


... i koniec obrazka!

Sunday, April 13, 2008

Zakupy

Proszę uprzejmie -- oto fotografie zakupów streszczonych w ostatniej notce:

"jego"


"jej"

:-)

Friday, April 11, 2008

Déjà vu

Ostatnia sobota.

Wyszliśmy na zakupy po „buty dla niego”.

Wróciliśmy z parą butów dla niego, parą butów dla niej, sweterkiem dla niej, z dwoma wiosennymi płaszczykami dla niej i z lekkim szalem dla niej.

Normalnie déjà vu!

;-)

Thursday, April 10, 2008

Smętnie o winach francuskich (PSS)

A jednak nie. Nie. Odwołuję moje ekstatyczne pienia o winach francuskich. Pomyliłem się. Marność i lipa...

Po kolei jednak. Zachęceni smakiem tego fajniutkiego, lekkiego winka poszliśmy jeszcze raz na targi. Bo może winiarz ma w zanadrzu jakąś inną niespodziankę? Zobaczymy. Na naszym "słonecznym" stoisku nie było jednak naszego winiarza, tylko jakaś niemrawa jejmość. Opryskliwa, niesympatyczna, powolna ... uch! Lekceważącym ruchem nalała nam po próbce ciężkiego Bordeaux. Pamiętając entuzjazm wczorajszego gospodarza na tym stoisku, nieśmiało zagadnąłem ową femme:
--
Wczoraj Pani mąż...
-- Mąż? -- przerwała mi -- To nie mój mąż, tylko mój szef i właściciel tej winiarni! (Tu nastąpiło wymowne przewrócenie oczami dookoła wszystkich możliwych osi).

Nic nie kupiliśmy. W smętnych nastrojach opuściliśmy targi. Vanitas vanitatum, czyli marność i lipa...

... ... o cholera!

Idę ja sobie, proszę Ciebie, ulicą Cardinet do metra. A tu nagle! Niespodzianka! I to jaka! Normalnie zamurowało mnie!!! Nigdy bym się tego tam nie spodziewał! Normalnie, w biały dzień, patrzę...

wolne miejsce parkingowe!!!

Dobrze że miałem aparat, to od razu zrobiłem zdjęcie -- inaczej nikt by mi nie uwierzył!!!

Tuesday, April 8, 2008

Smętnie o winach francuskich (PS)

Odwołuję to co napisałem w ostatniej notce. Bo jednak! Jednak nie wszystko stracone! O, witaj jaskółko nadzieję zwiastująca. Jeszcze Francja nie zginęła!

Porzucając natchniony ton i przechodząc do konkretów. Na ostatnich targach wina wypatrzyliśmy winko. Winko wyróżniające się marketingowo na tle tej całego nadęto bezpłciowego tłumu win francuskich ...

Radośnie jasna, letnia etykietka. Do tego krótki opis smaku i kilka wskazówek do czego to winko pasuje. Nasz entuzjazm zwielokrotnił winiarz -- konkretny facet mówiący po angielsku (łoraaaany, okaz równie rzadko spotykany, co yeti na pustyni!) Winiarz płynną angielszczyzną zachwalał nam winko przedstawiając je w prostych słowach jako doskonały element letnich pikników i znakomity dodatek do sobotnich obiadów, pasujacy w zasadzie do każdego radosnego posiłku, pod warunkiem że w tle leci Bob Marley.

Bomba! Kupiliśmy 24 butelki.


Vive la France!

Sunday, April 6, 2008

Smętnie o winach francuskich

"Ponoć francuskie wina są bardzo dobre, ale moim zdaniem brakuje im dobrego marketingu. Ja tam na dobre francuskie wino jeszcze się nie natknąłem."

"Producenci win francuskich wykazują się ślepotą i arogancją."

"Wina francuskie są dobre jak się na nich znasz i masz dużo kasy, w innym wypadku na pewno trafisz na niedobre."

"Byłoby dobrze, gdyby kupujący wino francuskie dostawał wraz z winem w pełni oznakowane etykiety, jakie są na każdym jogurcie czy kiełbasie."

To tylko niektóre opinie krążące o winach francuskich. Prawdziwe czy też mocno koloryzujące, coś jednak jest w stwierdzeniu, że francuskie wina są niełatwe w kupowaniu. Kupić wino francuskie można (a) samemu, albo (b) z pomocą winiarza (terminem "winiarz" będę określał sprzedawcę ze sklepu z winami).

Opcję "a" polecam ekspertom w sprawach win oraz osobom dysponującym aptekarską pamięcią. Taka pamięć przyda się w zapamietaniu roczników, regionów, podregionów, apelacji, śmacji i tego całego kramu wypisanego na butelce. Będzie to o tyle pomocne, że na butelce nie znajdziemy wskazówek "do czego to wino pasuje" albo "jakie jest w smaku". Figa z makiem! Oczywiście idąc do sklepu można zawczasu przygotować sobie listę win, których szukamy, względnie kupować te które już raz pilismy i nam smakowały. niestey rotacja win we Francuskich sklepach jest spora i taka strategia może skończyć się (najczęściej) kupowaniem na ślepo.

Decydując się na "b", czyli na pomoc winiarza, musimy najpierw podszkolić nasz słownictwo winiarskie. Dla winiarza wino nie jest "mocno owocowe, moze być lekko cierpkie", ono jest "niepełne, o słonecznej nocie półtaninowej głębi i lekko wulgarnej podstawie przechodzącej we wczesne zakończenie o nucie piżma" (czy coś w ten deseń). Warto wiedzieć co takie goobbeldygoo znaczy, bo każda wizyta u winiarza wcześniej czy później skończy się takim wykładem z jego strony plus okrągłe ze zdziwienia oczy klienta do kompletu.

Ech, żeby tak na butelce wina francuskiego był jakiś fajny obrazek kojarzący się z nastrojem, w jakim należy pić to wino, tak by najlepiej smakowało. I żeby tak na odwrocie butelki napisali (jak do pacana) jak to winko smakuje, do czego to pasuje itepe. Na razie jednak etykietka wina francuskiego to nudny kawałek papieru z rocznikiem, regionem, apelacją, śmacją itepe. Do tego mdły szkic jakiegoś zameczka i już mamy np. coś takiego:

Wiosna!

Jest już wiosna! Nareszcie!



Nagroda za trudy i znoje, czyli o piwach i kuchni alzackiej

Ostatni tydzień był bardzo męczący. Spotkania, pytania, konferencje, terminy (przekroczone), blablabla, trelemorele...

W piątek postanowiliśmy wynagrodzić sobie trudy minionego tygodnia i wybrać się grupką na kolację gratyfikacyjną. Karsten stwierdził, że należy wybrać jakąś "męską" knajpę z piwem i treściwym jedzeniem. Zgodziliśmy się z nim bo po pierwsze po męczącym tygoniu nie mieliśmy już sił na protesty, po drugie to jego kolej na wybór restauracji, po trzecie to był całkiem fajny pomysł.

Kasrten pomyszkował w sieci i wybrał restaurację "Au Général La Fayette". Dostępne opisy zachęcały czarującym wnętrzem w stylu Art Nouveau, ciekawymi specjalnościami kuchni alzackiej i masą piw w karcie (ponad sto!). Od razu zarezerwowalismy stolik na sześć osób.

W restauracji zjawiliśmy się koło ósmej. Wnętrze istotnie bardzo ładne. Zasiedliśmy przy stole i zerknęliśmy w karty...

A kuku! Niespodzianka numer jeden -- piw jest najwyżej trzydzieści. Karsten nie omieszkał spytać się kelnera o przyczynę tej poruszającej asymetrii informacyjnej (E! Panie! Co to ma kurde być???). W odpowiedzi kelner łaskawie wskazał mu na ogólną niewiarygodność elektronicznych źródeł informacji (Cały ten wasz Internet to jedno wielkie łgarstwo, tfu!!!)

No dobra. jakoś to przebolejemy. Wybraliśmy po piwku i zerknęlismy na specjalności zakładu. Kuchnię alzacką reprezentowała choucroute, czyli coś przypominające polski bigos. W dwóch wersjach: tańsza, z boczkiem i droższa, specjalna. A nic tam, raz się żyje! Karsten, Tomo i ja wzięliśmy w trójkę choucroute spéciale, nie dopytując się nawet co to takiego. Kelner bez słowa przyjął zamówienie i po chwili na naszym stole pojawiły się trzy niespodzianki...

pierwsza ...

druga ...

i trzecia !

Bigosowate cóś z tłustym, i gumiasto nieapetycznym kawałkiem golonki, boczkiem i dwiema kiełbachami. Nie daliśmy rady...