Tuesday, December 11, 2007

Rzeźnicy z hal targowych

Dawno, dawno temu w centrum Paryża był duży targ. Ba, targ to za mało powiedziane; hale targowe jak ta lala! W halach handlowano głównie jedzeniem. A skoro jedzenie to i (rzecz jasna) mięso. I istotnie, przez długi czas rzeźnicy byli znaczącą grupą wśród sprzedających w paryskich halach targowych. Wołowina, cielęcina, wieprzowina i baranina z hal targowych trafiały na więksozść paryskich stołów.

Tych hal już dawno nie ma. W latach siedemdziesiątych ustąpiły miejsca sporej stacji przesiadkowej metra i kolei (ta stacja to "Les Halles", jakby ktoś się nie domyślił). Razem z halami z okolicy zniknęli sprzedawcy i rzeźnicy. Zniknęli może jednak nie do końca. Tuż przy jednym z wyjśc ze stacji "Les Halles", na rogu ulic berger i des Prouvaires jest restauracja le Louchébem.

Le louchébem to w starym żargonie paryskich rzeźników "rzeźnik" (po francusku rzeźnik to le boucher) i istotnie w restauracji serwuje się wyłącznie mięso, duuuuużo świeżego, znakomitego mięsa, przyrządzonego w prosty sposób. Restaurację tę określa się z resztą jako hołd oddany rzeźnikom paryskim albo jako mekkę dań mięsnych.

W ostatni piątek udaliśmy się zatem do "rzeźnika". W karcie samo mięso (polecane style przyrządzania to saignant czyli "krwisty" i bleu czyli jescze bardziej surowy niż "krwisty"). Do tego w karcie zabawny słowniczek grawy rzeźników paryskich (kobieta -- une lamfé; mężczyzna un lesieum; szef -- un latronpuche). Zamówilismy, odczekaliśmy swoje i oto na naszym stoliku wylądowały dwa talerze z gigantycznymi kawałkami mięsa. Do tego dobre winko. Nieźle i tyle!

(fotografia ze strony www.le-louchebem.fr)

Thursday, November 22, 2007

Co ja sądzę o strajku?

[wypowiedź łamiąca punkt regulaminu bloga o zakazie przekleństw]

Co ludzie sądzą o strajku?

Wygląda na to że strajk transportowców nie cieszył się zbytnim poparciem francuskiej opinii publicznej. Gazety co rusz cytowały opinie przypadkowych przechodniów (łamiące punkt regulaminu bloga o zakazie przekleństw) na murze zbystrzyłem też graffiti odnoszące się do strajku (łamiące punkt regulaminu bloga o zakazie przekleństw).

A jutro w naszym domu planują krótki remont rur. W windzie pojawiła się nawet odpowiednia notka. I proszę -- jakaś 'życzliwa' dłoń od razu musiała powiązać to ze strajkiem i dać przy okazji wyraz swej dezaprobacie.

Ów anonimowy przeciwnik strajku ukończył przynajmniej kilka klas szkoły powszechnej. Świadczy o tym niechybnie wytknięcie pewnego błędu gramatycznego w tym krótkim tekście dokonane tą samą trzęsącą się dłonią, która kilka chwil przedtem i kilka linijek wyżej wyraziła swe potępienie dla strajku.

Strajk!

Strajk komunikacji miejskiej to coś paskudnego. Nagle, ni z tego ni z owego, wszystkie utarte ścieżki do pracy i pracy znikają, jakby zarósł je gęsty las. Na miejscu sympatycznego dylematu "czy wysiąść na Monceau (bliżej) czy na Villiers (spacer przyjemnym deptakiem pełnym sklepików i kafejek)", pojawia się krzyczące, namolne pytanie "jak do pracy???".

Pierwszy strajk był mniej więcej miesiąc temu. Zastanawiałem się wtedy czy nie kupić sobie aby roweru, albo przynajmniej hulajnogi. Przeszedłem się nawet do sklepu sportowego. Wyszło jednak na to, że nie tylko ja wpadłem na ten pomysł -- rowery miejskie się skończyły; hulajnogi były, za to wybitnie małe, sięgające mi do kolan (na dodatek różowe, z Dorą - Eksploratorką); darowałem sobie. W pracy pocieszono mnie, że statystycznie to strajk komunikacji zdarza się w Paryżu raz na dziesięć lat, nie warto więc inwestować w rower.

Tak więc miesiąc temu, podczas pierwszego strajku maszerowałem niczym Korzeniowski z Paryża na La Defense. Kilka dobrych kilometrów w jedną stronę. Dobre półtorej godziny bardzo (!) żywego marszu. Męczące, ale zdrowe (mam nadzieję) no i zaoszczędziłem na rowerze.

Ta "oszczędność" na rowerze wyszła mi bokiem jakieś tydzień temu gdy zaczął się kolejny strajk. Pierwszego dnia wziąłem urlop (miło). Drugiego dnia kolej podstawiła kilka pociągów na Defense z dworca Św. Łazarza (chaos + koszmarny tłok). Następnego dnia tych pociągów było ciut więcej (koszmarny tłok). W tym tygodniu niemrawo, bo niemrawo ale zaczęło kursować metro. Na początku linia jeden (trzeba mi było maszerować pół godziny od Pól Elizejskich), potem powolutku w tunelach pojawiać się zaczęły pociągi innych linii. Słowem, strajk zaczął się sypać.

A mi udało się wytrwać bez roweru! Hura!

Saturday, November 17, 2007

Beaujolais Nouveau

W ostatni czwartek w sklepach i restauracjach pojawiło się tegoroczne młode winko z regionu Beaujolais. Winko to pojawia się co roku i na ogół smakuje raczej przeciętnie (by nie rzec podprzeciętnie), ale cała towarzysząca temu otoczka medialna jest całkiem miła.

W czwartek darowałem sobie próbowanie -- po pierwsze mamy teraz strajk komunikacji publicznej, po drugie w piątek miałem masę roboty w biurze i nie w głowie mi było swiętowanie. W piątek jednak zagadała mnie moja znajoma z pracy, że niby podobno tegoroczne winko jest mocno ... bananowe.

No cóż. Po pracy umówiłem się z moją Żoną w małym, lokalnym bistro, tuż koło nas. Kelner przyniósł nam karafkę i ... istotnie! Bananowe! Świeżutkie! Fajniusie!

Dzisiaj na obiad mamy w planie kolejną buteleczkę!

Friday, November 9, 2007

Na szczycie klifu (tekst zbyteczny)



Etretat.

Etretat to małe miasteczko w Normadii, które odwiedziliśmy pewnego pięknego słonecznego dnia. Morze, klify, morze... nic więcej dodawać nie trzeba.



Pół litra na głowę to za mało!

Tuż koło nas otworzył się niedawno nowy bar. Jakoś specjalnie nie ciągnęło mnie tam, ale wczoraj uległem namowom Żony i poszliśmy z testową wizytą. (W sumie może wydawać się to dziwne, bo na ogół nie ciągnie jej do barów.) W środku same dziewczyny -- oprócz kelnera byłem jedynym przedstawicielem płci brzydkiej (fakt faktem, gogusiowaty kelner wyglądał jak romantyczny uwodziciel z seriali puszczanych w kablówce, więc może termin "płeć brzydka" nie jest akurat najtrafniejszy).

Moja Kochana zerknęła w kartę i stwierdziła:
-- Pół litra na głowę to za mało. Spokojnie wypiję więcej.
-- Ja raczej nie wypiję tyle -- jęknąłem zaskoczony -- Dla mnie pół litra to już i tak za dużo.

Koniec końców stanęło na 0,4 litra na głowę. Rozejrzałem się. Na stoliku obok kilka pustych kubków 0,2 (przy stoliku siedzą dwie dziewczyny); na dalszym stoliku -- trzy puste półlitrowe dzbanki (cztery dziewczyny przy stoliku).

Po chwili kelner przyniósł nasze porcje. Moja Kochana raz, dwa wypiła do dna.

-- Uwielbiam pitną czekoladę... -- Powiedziała z błogim uśmiechem na buzi.

No cóż...

A sam bar niczego sobie (tutaj jest jego strona www). Polecam!

Friday, November 2, 2007

Krótka sztuka na temat różnicy między aperitifem a digestifem

Miejsce akcji: Samolot Air France (lot AF28).

Dramatis personae:
Stewardessa (w roli stewardessy występuje stewardessa)
Pasażer (w tej roli wystepuję ja)

Stewardessa ciągnie powoli wózek z termosami z kawą i herbatą. W szufladach wózka widać szyjki małych buteleczek z alkoholami. Stewardessa podchodzi do siedzenia pasażera.
S: Kawa dla Pana?
P: Poproszę.
S: Z cukrem, śmietanką?
P: Z cukrem, bez śmietanki.
Stewardessa nalewa kawę do kubeczka. Po chwili podaje ją na małej tacce z 'firmową' porcją cukru.
S: Proszę.
P: Dziękuję.
S: A może skusi się Pan na jakiś mały digestif?
P: Chętnie! Poproszę whisky bez lodu.
Stewardessa otwiera szeroko (bardzo szeroko!) oczy. W oczach wielkie zaskoczenie, by nie rzec przerażenie.
S: (zaskoczonym głosem, kilka urywanych wdechów dla lepszego wrażenia): Ależ, ależ proszę Pana! Whisky to przecież aperitif, a teraz jest czas na digestif!
P: Dobra, niech będzie. Aperitif poproszę.
Stewardessa podaje pasażerowi whisky po czym (dla lepszego efektu końcowego) mdleje.

KURTYNA

Monday, October 29, 2007

Owoce morza

Ku mojemu zaskoczeniu "dieta ostrygowa" nie zniechęciła mnie nic a nic do owoców morza. Wręcz przeciwnie. Na drugi dzień po przyjeździe mojej Ukochanej mieliśmy dwa tuziny ostryg na kolację (cała ekipa z rybnego z nostalgią pozdrawia Tatę), a tydzień potem wybraliśmy się do Normandii skosztować owoców morza "prosto z wody". Ucztę zaplanowalismy w restauracji o obiecującej nazwie l'Huitriere w małej, acz wielce urokliwej miejscowości Etretat

Zajechaliśmy do Etretat i zgodnie z planem polecieliśmy do restauracji. W restauracji, zgodnie z utartym zwyczajem podchodzi kelner, podaje nam kartę.

A w karcie - wspaniałość! - przyznacie to sami:
huîtres panachées, zwane ostrygami...
A do tego amandes, crevettes roses, crevettes grises, etrilles, praires, tourteau, langoustines, bulots, vignotsi -- czyli masa różnorakich owoców morza o obco brzmiących, acz wielce kuszących nazwach.

Wzięliśmy w ciemno największy talerz świeżych owoców morza, do tego winko.

Po jednej chwilce przyniesiono nam wino.

Po drugiej chwilce na naszym stole wylądował "zestaw małego chirurga". Czyli jakieś widelce, widelczyki, noże, nożyki, szycpce, szpikulce a nawet małe dziadki do orzechów.

Po trzeciej chwilce przyniesiono nam (tam taradam) owoce morza. Ułożone efektownie na dwóch talerzach, niczym tort weselny. Kraby, krewertki, ostrygi, różne muszle i ślimaki, a wszystko cudnie świeżutkie.

Pycha!!!


A samo Etretat ładne, nie powiem. Warto będzie wpomnieć o tym miasteczku w osobnej notce.

Friday, October 12, 2007

Lecimy (z opóźnieniem)

Nasza kochana Komisja Europejska z troską pochyla się nad dobrem statystycznego podróżnego. Szczególna troska i opieka należy się podróżnym w przypadku opóźnień samolotów. Nad losem podróżnych korzystających z usług kolei żelaznych nasza droga Komisja dopiera się zastanawia (konkretnych rozwiązań możemy się spodziewać gdzieś po roku 2015).

Tak więc jakiś czas temu wielka armia eurokratów udowodniła swoją użyteczność spiesząc z pomocą klientom spóźnialskich samolotów. W myśl regulacji unijnych tacy pasażerowie w zależności od skali opóźnienia mają prawo do picia / jedzenia / noclegu. Bardzo się cieszę tą troską urzędników o mój los i siedząc w lotniskowej poczekalni z wdzięcznością popijam darmową wodę mineralną z kubeczka 0,2 l (w przypadku mniejszych spóźnień) albo ze wzruszeniem przeżuwam starą, ale gratisową kanapkę (gdy opóźnienia są średnie). Większe opóźnienie zdarzyło mi się raz (tfu tfu) i tylko raz ze łzami w oczach mogłem pomyśleć o kochanych urzędnikach z Komisji którzy zatroszczyli się o moje prawo do pokoju w hotelu (nie zatroszczyli się niestety o prawo do dostępu do mojej walizki, albo o prawo do szczoteczki do zębów, grzebienia, piżamy, czystej bielizny etc. -- na pewno poprawią się w następnym podejściu)

W sumie można się spytać czego się czepiam. W takich Stanach, pasażerowie spóźniających się samolotów nie mogą liczyć nawet na darmowy kubeczek wody. Co racja to racja. Z drugiej strony latając po Stanach kilka razy zdarzyło mi się być na lotnisku na tyle wcześnie, że check in (albo boarding) na wcześniejszy lot do miejscowości do której leciałem jeszcze trwał. W takim wypadku podchodziłem po prostu do stanowiska obsługi i pytałem się, czy mogę lecieć tym wcześniejszym lotem jako że nie uśmiecha mi się czekanie na następny (na ogół oznaczało by to godzina - dwie czekania). Pracownik obsługi sprawdzał czy są miejsca na pokładzie, upewniał się czy lecę tylko z bagażem podręcznym i wydawał mi nową kartę pokładową na wcześniejszy lot. Szast - prast i gotowe. I to bez żadnych regulacji!

W Europie takie sytuacje są wykluczone! Tutaj nie ma mowy od bezinteresownej życzliwości. Tutaj wszystkie przywileje pasażera są komisyjnie regulowane - a regulator nie przewidział niestety sytuacji, w której ktoś załapie się na wcześniejszy lot. Na razie nie ma o tym mowy i już!

Przygoda w podobnym klimacie przytrafiła się ostatnio mojemu australijskiemu koledze z pracy, który ostatnio pojechał na spotkanie w Londynie pociągiem Eurostar. Spotkanie skończyło się wcześniej niż planowano i Danny był na dworcu na kilka godzin przed czasem odjazdu pociągu do Paryża. Australijczyk nie stracił języka w gębie, podszedł do kasy i wypalił następującą przemowę do kasjerki:

"Dzień dobry Pani. Miałem dziś spotkanie biznesowe, które się skończyło wcześniej. Mam tutaj bilet na pociąg Eurostar do Paryża. Mój pociąg odjeżdża za trzy godziny. Nie uśmiecha mi się czekanie tych trzech godzin na dworcu, mam więc pytanie: czy mógłbym jechać jednym z wcześniejszych pociągów? Teraz nie ma godzin szczytu i na pewno wiele miejsc jest wolnych - dla was to żadna różnica czy dane miejsce jest zajęte czy nie, a ja bardzo chciałbym być wcześniej w domu. Poza tym mój bilet jest na pociąg w godzinie szczytu - pociąg pewnie będzie pełny i z pewnością sprzedacie komuś moje miejsce z zyskiem. Tak więc i Wy i ja zyskamy na tym, że ja teraz pojadę. Co Pani na to?"

W odpowiedzi usłyszał "Nie rozumiem o czym Pan mówi, Sir" (plus wielkie zdumione spojrzenie jako bonus). Zapewniam, że nie chodziło o jego australijski akcent.

No cóż. Pozostaje liczyć, że Komisja szybko zajmie się tym problemem. Do tego momentu pozostaje rozkoszowanie się darmowym piciem w oczekiwaniu na opóźniony lot...

Bon voyage!

PS. Pozdrowienia dla pracowników linii US Airways i Continental Airlines!

Tuesday, October 9, 2007

Ostrygi

Tuż przy wejściu do bramy mojego domu jest mały sklep rybny. Przed sklepem sprzedawca wystawia wilkinowe kosze, w koszach ostrygi. Dużo ostryg.

Mój Tata bardzo lubi ostrygi. Tak więc gdy ostatnio odwiedzili mnie Rodzice, to wiedziałem czego mogę się spodziewać na kolację.

I faktycznie, pewnego popołudnia wyszliśmy na chwilę z domu i kupilismy dwa tuziny ostryg. Przynieślismy je do domu, do kuchni i zaczęliśmy otwieranie.

Otwieranie ostryg jest proste. Teoretycznie. Puknąć, wsadzić nożyk w szczelinę, rozciąć. Gotowe. Praktyka okazała się być nieco bardziej złożona. Zaczęlismy małym nożykiem -- stukanie, pukanie po skorupce nic nie daje. Czort wie, gdzie ta szczelina. Po kwadransie mieliśmy otwarte raptem dwie ostrygi. Z małego nożyka przerzucilismy się na większy -- z marnym rezultatem. Potem Tata złapał za śrubokręt -- figa z makiem. W akcie desperacji chciałem iść po wiertarkę. Uprzedził mnie Tata, który wrzucił ostrygi do torby i poleciał do rybnego po pomoc.

Po dziesięciu minutach wrócił. Sprzedawca zgrabnie pootwierał wszystkie ostrygi i elegancko zaserwował je na stryropianowej tacce wyłożonej lodem. Nieźle! Do tego trochę cytrynki i szafa gra! Szybko wróciły nam humory.

Ostrygi jedliśmy odtąd codziennie -- aż do końca tygodnia.

A w ostatnią sobotę przyleciała moja Ukochana -- też bardzo lubi ostrygi.

Tuesday, October 2, 2007

Drzewo

Byłem na spacerze na Polach Marsowych.

Patrzyłem na drzewa i bawiłem się aparatem. Drzewa na Polach Marsowych, o zmroku, gdy się robi ciemno, są piękne, tajemniczo piękne.


(Wieża błyskała milionem światełek, ale czort z nią...)

Monday, October 1, 2007

Lipogram, czyli bez jednej kreseczki i jednego ogonka

Ostatni czerwiec to dla mnie wspomnienie mojej wielkej bitwy z Windowsem na moim starym komputerze. Bitwy sromotnie przeze mnie przegranej. No ale nic to, nowy komputer i tak jest od dawna potrzebny, a co do starego, to jest jeszcze Linux, a kontkretniej jedna z jego 'user-friendly' mutacji o nazwie Ubuntu. Ubuntu na sieci znaleziono, zainstalowano, i przetestowano z sukcesem. Hura!

Od tej pory z powodzeniem korzystam z duetu moich elektronicznych maszynek. Na laptopie mam Ubuntu, a na nowym, szafowatym desktopie klasycznego Windowsa XP.

Uczciwie powiem -- Ubuntu nie jest jak na razie w niczym gorsze od produktu firmy z Redmond. Jednak jeden drobiazg w linuksowym software nader mnie irytuje. Chodzi o brak polskich liter. To przez nie trzeba mi teraz pokazu nie lada gimnastyki lingwistycznej w tworzeniu tej oto notki. Notki bez jednego polskiego ogonka pod a lub e, bez jednej swojskiej kreski nad znaczkiem n, c, o, s czy z, albo w poprzek l.

Taka notka to w sumie znakomity lipogram. I to o wielkim stopniu komplikacji, bo nie tylko bez jednej ale bez sporej liczby literek!

I oto taki znakomity multilipogram prawie, prawie, prawie mi wyszedllllllł

;-)

Thursday, September 27, 2007

Włoski buziak

Małe postscriptum do opisu mojego odważnego rozbijania się autem po Paryżu.

W kontekście mojego dziarskiego parkowania warto wspomnieć o dość radykalnej metodzie parkowania na tzw. "włoskiego buziaka". Metoda znana i praktykowana nie tylko w Paryżu, jak mniemam.

Parkując na włoskiego buziaka, wjeżdżamy autem tyłem powolutku (acz nie ślamazarnie) na upatrzone miejsce parkingowe. Wjeżdżamy, wjeżdżamy ... aż przyładujemy, znaczy się damy buziaka autku stojącemu za nami. Potem wrzucamy jedynkę i podjeżdżamy do przodu... powoli... powoli... łup!!! To jest cmok!!! Jeszcze kilka takich buziaczków z przodu i z tyłu i autko zaparkowane (albo raczej wciśnięte w miejsce parkingowe).

Dodam, że w przypadku motocykla zaparkowanego z tyłu "włoski buziak" może wydawać się nieco natarczywy...

PS. Kilka autek zaparkowanych "na buziaka":

Sunday, September 23, 2007

Najgorszy kierowca w Paryżu (ost)

Trzask! Drzwi autka zamknięte. Idziemy do biura agencji wynajmu samochodów oddać kluczyki...

Haha! Niespodzianka! Agencja okazała się być zamknięta. Karteczka na drzwiach obwieściła światu, że pracownicy zrobili sobie dwugodzinną przerwę na obiad. Cóż począć. Poszliśmy i my do lokalnego bistro na obiad. Do jedzenia wzięliśmy butelkę dobrego wina. Zdenerwowanie szybko nas opuściło a humory prędziutko nam się poprawiły.

Do agencji wynajmu wróciliśmy po obiadku. Pracownik agencji zauważył, że coś szybko nam poszło z przeprowadzką. "Pędziłem niczym rakieta z dopalaczami, he he heee!" rzuciłem od niechcenia. Facet z agencji opacznie chyba zrozumiał, że tymi dopalaczem było winko cośmy je wypili do obiadu, bo czym prędzej zabrał nam kluczyki...

Tak oto skończyły występy najgorszego kierowcy w Paryżu.

Do domu wróciliśmy metrem.

Thursday, September 13, 2007

Najgorszy kierowca w Paryżu (5)

Dojeżdżamy na miejsce. Już jesteśmy przy agencji wynajmu samochodów. Trzeba tylko jeszcze zaparkować naszego małego Kangoo. Akurat jest jedno wolne miejsce. Trzeba wcinąć się w nie tyłem, zwracam się więc do mojej Kochanej z następującą propozycją:
- Wyskakuj z wozu i pokieruj mną przy parkowaniu.
- Coooo?! Nie ma mowy! Nie będziesz parkować tyłem! Znowu w coś przywalisz i to na oczach tych ludzi z agencji wynajmu samochodów. Stawaj tam dalej, przy krawężniku.
- COOOO??? JA NIE ZAPARKUJĘ???

Zaparkowałem! I w nic nie przywaliłem! Tere fere!

Obraziła się.

Najgorszy kierowca w Paryżu (4)

Dwie luźne scenki.

Występują: moja Kochana Żona (Ż) i ja (J)

***

Jedziemy szeroką aleją.

J. Zjadziesz mi drogę na mapie?
Ż. Noooo niezbyt.
J. Ok. Damy jakoś radę. Musimy tylko skręcić w rue Miromesnil. Powiedz mi jak ją zauwazysz.
Ż. Dobra.

Po prawej stronie zauważam tabliczkę "rue Miromesnil". Skręcam. Jedziemy rue Miromesnil.

Ż. (ze ślicznym uśmiechem na twarzy) To ta ulica!

***

Przejeżdżamy przez skrzyżowanie. Ruchem kieruje młodziutka, zgrabna blond policjantka w miniówie.

J. Świateł nie ma, ale za to jaka lala!
Ż. ŻE CO???!!! Obrazam się i za karę nie pomagam ci w prowadzeniu!

Mija kilka chwil pełnych ciężkiej ciszy. Kilka przecnic dalej ruchem na skrzyżowaniu kieruje młody policjant, postury Antonio Banderasa, w mundurze galowym.

Ż. (triumfująco) -- Aaaaaaale przystojniak!

Sic!

Najgorszy kierowca w Paryżu (3)

Zbliżamy się do nowego mieszkania. Przejeżdżamy autkiem przez elegancką bramę. Za bramą po prawej zjazd na parking podziemny, po lewej wąska zatoczka.

Staję na środku wszystkiego zgrabnie tarasując zatoczkę, bramę i wyjazd na parking. Voilà!

Wyładowujemy rzeczy (szybko!)

Dwa razy muszę cofać się bo jakieś ciołki koniecznie muszą wjechać na parking albo chcą jechać gdzieś na miasto. W sumie jest to całkiem ciekawa metoda na poznanie nowych sąsiadów.

Po kilkunastu minutach koniec wyładowywania. Jedziemy oddać Kangoo do wypożyczalni.

Najgorszy kierowca w Paryżu (2)

Dojechaliśmy pod nasz stary dom. Pod domem przyszedł czas na jeden malutki cud -- jest miejsce do parkowania. Świetnie. Parkujemy. Miejsce niewielkie, więc będziemy się wciskać tyłem.

Nasze małe Kangoo ma zamalowaną tylną szybę (reklama), na lusterko wsteczne nie ma więc co liczyć. No nic. moja Kochana będzie mną kierować z chodnika.

Autko powoli wczołguje się w miejsce do parkowania. Dziarsko (i nieco chaotycznie) kręcę kierownicą. Moje Szczęście z chodnika macha do mnie dając mi jakieś znaki. Za Chiny ludowe nie wiem o co jej chodzi z tym machaniem ... ŁUP! Aha! Znaczy się machała, że nie mam już miejsca.

No nic, to tylko jakiś tam motocykl (wywrócił się).

Klnąc na czym świat stoi powili podjeżdżam do przodu i znów cofam autko wpasowując się w miejsce do parkowania. Moja Kochana znowu daje mi sygnały w jakimś dziwnym języku migowym ... ŁUP!!! Znowu ten cholerny motocykl! Co za matoł stawia motocykl na mojej drodze do parkowania!!!

Ustawiłem auto krzywo, tarasując jakiś przejazd. Szybko znieśliśmy wszystkie tobołki i paczki. Załadowane. Odjazd!

Motocykl z dwóch upadków wyszedł bez szwanku.

Wednesday, September 12, 2007

Najgorszy kierowca w Paryżu (1)

Początek był spokojny. Z okolic Montparnasse jechaliśmy powoli bulwarem Pasteur i potem bulwarem Garibaldi wzdłuż wiaduktu szóstej linii metra. Po kilku minutach skręcilismy w Avenue de la Motte Picquet. Szybko minęliśmy pola Marsowe i na koniec wcisnęlismy się w labirynt ciasnych uliczek tuż koło naszego starego mieszkania.

Właśnie dojeżdżaliśmy do celu. Wąska uliczka. Przed nami jechał jakiś samochód dostawczy. Do starego mieszkania zostało może z pięćdziesiąt metrów.

Nagle jadący przed nami samochód stanął. Kierowca wysiadł z szoferki, powoli obszedł swoja ciężarówke, oworzył drzwi bagażnika i zaczął wyładowywac towar. Tym towarem były szyby, masa szyb.

Za mną zatrzymał się samochód, za nim kolejny, potem kolejny. na końcu stanęła spora śmieciarka. No i co teraz robić? Ulica wąska, zawrócić się nie da, do tyłu nie ma jak, chyba że po dachach tych wszystkich aut i śmieciarki. Normalnie zdenerwowałem się! Byłem chyba jednak jedynym nerwusem na tej ulicy. Najspokojniejsze były ludki ze śmieciarki. Z papierosami w ręku leniwie obserwowały wyładunek szyb.

Po pół godzinie szyby wyładowano. Droga wolna!

Dodam, że uliczka była wąska; zupełnie tak jak ta na zdjęciu poniżej.



No nic. Jedziemy dalej...

Tuesday, September 11, 2007

Najgorszy kierowca w Paryżu (wstęp)

Nowe mieszkanie to generalnie fajna sprawa. Fajnie powyobrażać sobie jak się je umebluje, gdzie będzie stała kanapa, a gdzie stół, jaki kolorki a jakie wzorki itepe. Ogólnie na poziomie ogólnym jest ogólnie całkiem miło. Kłopoty zaczynają się przy planowaniu szczegółów.

Jednym z takich szczegółów było przewiezienie kilku rzeczy ze starego mieszkania do nowego. Niby niewiele tego się zebrało - kilka paczek z książkami, trochę ubrań, obrazów, jakaś szafka, ekspres do kawy. Coś za dużo by przewozić to samemu metrem albo taksówką i jednocześnie za mało by angażować profesjonalną firmę przeprowadzkową. Słowem, było tego akurat tyle, by przewieźć to samemu samochodem.

Tylko skąd wziąć taki samochód? Oczywiście można poprosić znajomych, ale ja miałem lepszy (o niebo lepszy) pomysł -- wynajmę. Ha! W końcu nie raz już wynajmowałem samochód. Mam konieczne do tego doświadczenie i entuzjazm.

Raz dwa wyszperałem na sieci adres pewnej wypożyczalni. Następnego dnia, koło jedenastej rano razem z Żoną wypożyczyliśmy małego Renault Kangoo.

Pewnie zasiadłem za kierownicą. Stacyjka, jedynka, gaz i dalej jazda!

Monday, September 3, 2007

Mon Dieu!

Wiedziałem że tak się skończy -- przez cały sierpień nie kiwnąłem palcem by coś napisać.

Niby mam wymówkę. Sporo się działo -- szukanie nowego mieszkania, przeprowadzka, meblowanie itp. Z drugiej strony, to szukanie nowego mieszkania, przeprowadzka, meblowanie itp. winny być jakąś inspiracją do wpisu.

Nie ma zmiłuj, trzeba będzie coś napisać. Np. o parkowaniu w Paryżu. I o tym kto jest najgorszym kierowcą nad sekwaną. I o Ikei, za co ją lubimy i za co nie. I o tym jak pogodzić wynajem auta z piciem wina.

No to do roboty! Tematy są. Werwa też! Dalejże!

... zaczynam od jutra ;-)

Tuesday, July 31, 2007

Mieszkanko

Żeby dostać kredyt trzeba udowodnić, że się go nie potrzebuje (Jedno z praw Murphy'ego). Mnie akurat nie kredyt przyznano a nowe mieszkanko, ale wrażenia mam całkiem podobne.

Musiałem wykazać, że jestem bogaty jak stary kaczor z bajek Disneya, genialny jak ulepszony klon Einsteina, piękny jak Enrique Iglesias (czy jak mu tam), a w moich żyłach płynie krew koloru "błękit chabrowy". Osobnik wyłaniający się z mojego dossier godzien jest mieszkania przynajmniej w rajskiej Vallhalli, a nie tam w jakimś tam banalnym M3.

Mimo wszystkich mych zalet (tak pięknie udokumentowanych) dostało mi się tylko zwykłe mieszkanko...

... z którego nieopisanie się cieszę! Hura!

:-)

Monday, July 30, 2007

Montparnasse

Terminu Montparnasse używa się dla określenia kawałka lewobrzeżnej części Paryża w okolicy skrzyżowania bulwaru Montparnasse i bulwaru Raspail.

Charakterystyczną budowlą dla tej okolicy jest największy w Paryżu wieżowiec zwany Tour Montparnasse. Wielki (210 metrów), niepodzielnie króluje nad okolicą.

Wieżowiec Montparnasse liczy już sobie kilka lat. Jego budowę zakończono w 1972 roku, w okresie gwałtownej modernizacji; entuzjastycznego (by nie rzec naiwnego) zachłyśnięcia się nowoczesnością. Dziś ta nowoczesność wczesnych lat siedemdziesiątych jest już nieco przykurzona. Okolice wieżowca Montparnasse nie robią już takiego wrażenia co kiedyś. Najlepszym przykładem jest lokalna Galerie Lafayette - o ile ten właściwy dom towarowy z okolic Opery czaruje urokiem luksusowego antyku, to jego młodszy brat z okolic Montparnasse stracił wiele ze swego (onegdaj nowoczesnego) uroku.



Warto dodać, że budowa Wieżowca Montparnasse podziałała trzeźwiąca na władze Paryża. Dwa lata po otwarciu Tour Montparnasse zakazano dalszej budowy wieżowców w centrum Paryża.

Skoro już jednak Tour stoi gdzie stoi, to warto to jakoś wykorzystać. Na jednym z ostatnich pięter jest taras widokowy oferujący fantastyczne widoki na miasto - miejsce godne odwiedzenia podczas pobytu w Paryżu.

Sunday, July 29, 2007

Pada

Pada.

Ciągle pada.

Czasami przestaje i zaraz dalej pada.

Wczoraj też padało i też na chwilkę przestało. Chwilka okazała się wystarczająco długa by móc zrobić zdjęcie.



Friday, July 27, 2007

Muzeum Bourdelle

Muzeum Bourdelle [czyt. burdel] to muzeum poświęcone ... twórczości rzeźbiarza Émile Antoine Bourdelle, rzecz jasna.


W środku masa rzeźb. Niezły ... bałagan!

Bolesny powrót

Ech...

Wróciłem z wakacji.

Tam: szmaragdowe morze, plaża, palmy, słońce i generalnie wszystko, czego oczekuje się od wakacji.
Tu: miasto, chmury, zimno, pada... Do bani...

A tak swoją drogą. Ciekawe, co myśli taki antiguański (antigujski?) turysta po powrocie do domu z Paryża?

Tuesday, July 10, 2007

Wschód słońca... (ost.)

Kiedyś kiedyś napisałem notkę o wschodzie słońca nad Sekwaną. Do notki dodałem kilka zdjęć, do zrobienia których bohatersko wstałem o nieprzyzwoicie wczesnej porze.

Na swoje nieszczęście do tytułu tej notki dodałem cyferkę "jeden" sugerującą ciąg dalszy.

Nie ma co ukrywać, lubię sobie pospać. Ciąg dalszy dłuuuugo nie nastepował.

Jednak całkiem niedawno, nadarzyła mi się okazja zrobienia zdjęcia wschodzącemu słońcu. Było to na waszyngtońskim lotnisku krajowym im. R. Reagana.


Et voilà! Mogę z czystym sumieniem ogłosić koniec fotografowania wschodów słońca.

Sunday, July 8, 2007

Pocztówka z wakacji

Jesteśmy na małej tropikalnej, sympatycznej wysepce.

Wyspiarze twierdzą, że to kraina morza i słońca.


Mają rację, ci wyspiarze!

Jest fajowo!!!

Monday, July 2, 2007

Wakacje

Ho ho hoooo!

Przyjrzałem się moim ostatnim wpisom. Były jakieś takie ... zgorzkniałe.

Chyba potrzebuję urlopu.

Jadę nad morze...

A bientôt!

:-)

Banki

Banki we Francji działają źle. A nawet bardzo źle.

Większość spraw trzeba załatwić bezpośrednio w oddziale, w którym otworzyło się rachunek. Oddziały otwarte są tylko w dni powszednie (z długą przerwą na obiad); obsługa zazwyczaj jest nieuprzejma i arogancka. No i za wszystko (albo prawie wszystko) banki francuskie każą sobie dodatkowo słono płacić.

Dlatego też nikogo nie dziwi narzekanie na francuskie banki. W organizacji gdzie pracuję, w moim dziale, narzekają wszyscy. A że dział bardzo międzynarodowy to i sposoby narzekania różne; od bardzo powściągliwych (Tego zachowania nie da się żadną miarą zaakceptować!); poprzez pasjonacko-zdeterminowane (Od dziś mym celem życiowym jest: doprowadzić bank LCL do bankructwa!); aż po nieco żywiołowe (Banda zmutowanych debili, śmierdzących nierobów i durnych s***synów!!!).

Ostatnio dołączyłem się do chóru narzekających. Podliczyłem sobie wszystkie opłaty jakie płacę miesięcznie mojemu bankowi (Société Générale) za korzystanie z moich pieniędzy. Uzbierało się tego trochę: za prowadzenie konta, za pakiet jakiś-tam, za kartę, za drugą kartę, za transakcje nie-w-euro, za możliwość wzięcia kredytu, za doradcę, za doradcę doradcy, za trutututu, za Bóg-wie-co-jeszcze, za-gadkowe... Słowem wyszło dużo. O wiele za dużo.

Oprócz narzekania postanowiłem też działać. Skoro banki we Francji są złe, bardzo złe, albo nieopisanie złe, to może lepiej przenieść się do takiego "mniej złego"? Popatrzyłem na ofertę różnych banków i porównałem ich oferty. W efekcie stworzyłem krótką listę banków oferujących w miarę mało uciążliwe warunki prowadzenia konta (z dostępem przez Internet): Monabanq, Boursorama i HSBC.

Koniec końców przerzuciłem się na jeden z tych banków. Ciągle nie jest idealnie, ale przynajmniej nie tak tragicznie jak w Société Générale.

Na koniec mała obserwacja. Narzekanie na banki (albo cokolwiek innego) we Francji da się skrócić do dwóch słówek: "cholerne banki! (albo cokolwiek innego)". Narzekanie na banki (albo cokolwiek innego) w Polsce da się skrócić do dwóch słówek: "cholerny kraj!"

Znamienne?

Thursday, June 28, 2007

Podróbki

Krótki post o czymś, czym zajmowałem się przez ostatnie pół roku w pracy czyli o podróbkach i piractwie.

Otóż przez ostatnie kilka miesięcy pracowałem nad raportem o "podróbkach". Na ten temat nie ma za wielu danych, musieliśmy polegać raczej na "luźnych sygnałach".

Jednak nawet te luźne sygnały są i tak mocno niepokojące. Podrabianie to spokojny "biznes" - duży zysk, mała kara w razie wpadki. Podrabiane jest prawie wszystko i to na przemysłową skalę. Jeśli jest jakikolwiek produkt, za który ludzie zapłacą więcej widząc na nim metkę / logo / znak towarowy, to to coś najpewniej jest podrabiane. Najśmieszniejszy przykład to podrabiane banany. Chociaż w sumie to nie powinno dziwić. Przylepić nalepkę "chiquita" na jakiegoś bananowego nonejma to żadna filozofia. A skoro ludzie gotowi są zapłacić więcej za banany chiquity to piraci mają okazję do zarobku!

Rzecz jasna nie tylko banany są fałszowane. Także ubrania, zegarki, torby, paski, kosmetyki, produkty dla niemowląt (którzy rodzice nie gotowi są wydać więcej za markową odżywkę albo kosmetyk dla bobasa), części samochodowe, lekarstwa (!!!), batony, proszki do prania, sprzęt stereo, perfumy, płyty, rośliny (myślałeś że to rzadki okaz bambusa z Polinezji, a to pospolity fikus!), odżywki do włosów, komponenty chemiczne, telefony, alkohole, odtwarzacze mp3 itepe itede

Podróbki w różny sposób trafiają na rynek. Czasami sprzedawane są na rogu ulicy (wtedy kupujący nie ma wątpliwości że chodzi o produkt piracki), często jednak podrobione towary wchodzą na rynek znacznie wcześniej - w centrach logistycznych, albo hurtowniach. Wtedy nie tylko kupujący ale nawet sprzedawca w sklepie nie jest świadomy że taki np. markowy proszek do prania to tylko tania podróba (a potem słyszy się narzekania, że nawet te markowe proszki do prania są u nas do bani).

Jak duża jest skala piractwa? Nie wiadomo. Jak dotąd nie ma dokładnych i systematycznych danych o tym zjawisku. Piractwo nie jest postrzegane jako poważny problem, godny zainteresowania. Ot, ktoś tam kupił sobie tanią torbę z fajnym logo - żaden to problem!

Przykład: sobotnie popołudnie, mały kramik pod bazyliką Sacre Coeur...

Wednesday, June 27, 2007

Torba

Niedaleko Paryża, po drodze do Disneylandu, jest centrum handlowe La Vallée Village. Jest to centrum handlowe typu outlet, czyli rzeczy tam sprzedawane są teoretycznie tańsze od tych samych rzeczy w innych sklepach, w szczególności w sklepach w centrum Paryża. Rzadko rozbijam się po sklepach w centrum Paryża, hasłom o niższych cenach w LaVallée wierzę więc na słowo.

W La Vallée byłem kilka razy. Podczas jednej z wizyt wpadła mi w oko torba wyeksponowana na wystawie jednego ze sklepów. Wszedłem, posłuchałem "Peanu Sprzedawcy na cześć torby" (refren: "Très chic, très chic, oh la la") i koniec końców kupiłem tę torbę.

Torba okazała się być całkiem przyjemna w noszeniu - wygodna, pojemna, niebrzydka (z resztą, po co się rozpisywać o torbie?) W pracy kilka osób życzliwie ją skomentowało - słowem nie wiązałoby się z tą torbą nic specjalnego, do czasu gdy wybrałem się na jeden weekend do Polski.

Moi znajomi z Polski na torbę zwrócili uwagę od razu; określili ją krótko i pogardliwie jako "babska". Fi donc! Niech dalej noszą te swoje brezentowe plecaki, zacofańcy!

Coś jednak w tym określeniu jest, bo zawsze gdy grzebię w torebce szukając kluczy / biletu / komórki / chusteczek / legitymacji do biura / iPoda / długopisu /cokolwiekinnego to wtedy przypominają mi się słowa mojej kochanej żony: "Nie masz pojęcia ile rzeczy może się zmieścić w damskiej torebce".

Wednesday, June 20, 2007

Awaria, czyli "niedasię"

Mniej więcej tydzień temu do mojego biura przyszedł Rog. Rog to nasz informatyk, bystrze więc skojarzyłem, że musi chodzić o mój komputer. Nie myliłem się. Rog oznajmił, że trzeba iść z duchem czasu i że nadszedł czas zamiany starego kompa na nowy. W sumie, czemu nie? Wprawdzie mój "stary" komputer miał dopiero trzy lata i nie zauważyłem by nawalał, ale skoro dają nowy... Rog dodał, że razem z nowym komputerem dostanę nowe oprogramowanie, nową klawiaturę, nową myszkę i nowy bajerancki monitor. Oczywiście oprogramowanie angielskie a klawiatura "qwerty" - Nasza organizacja nie jest na tyle sadystyczna by instalować francuskojęzyczny software i zmuszać ludzi do klawiatur "azerty" - wyjaśnił Rog. Nie no, fajnie jest! Spytałem się przy okazji, co się stanie ze moim starym kompem. - Zostanie zniszczony - stwierdził Rog. Jedna taka firma "utylizuje" nasze komputery za niewielkie pieniądze. Słysząc to, zaoferowałem się od razu, że tego mojego starego kompa (z angielskim oprogramowaniem i klawiaturą "qwerty") to ja sam zniszczę z wielką chęcią jeszcze taniej od tej firmy, od biedy za darmo! A jak trzeba będzie to nawet dopłacę.

- Niestety - uciął Rog - rozumiem Ciebie, ale wiesz... niedasię!

Tak więc od zeszłego wtorku mam w pracy nowy komputer (bardzo dobry). Szybki, z nowym monitorem, nowoczesnym oprogramowaniem po angielsku i klawiaturą qwerty. Stary komputer zabrano do utylizacji.

A w ostatnią niedzielę zepsuł mi się laptop. Był mniej więcej dwa razy starszy od mojego starego komputera z biura. Biedak nie wytrzymał kolejnej "niezwykle koniecznej" aktualizacji oprogramowania on-line. Próbowałem naprawiać, ale gdzie tam. Zepsuł się i tyle!

W serwisie powiedzieli mi, że tak starych laptopów nie naprawiają - niedasię!

Postanowiłem rozejrzeć się za nowym kompem. W pierwszych kilku sklepach "niedasię" usłyszałem przy pytaniu o klawiaturę "qwerty". Potem znalazłem "qwerty”, ale angielskojęzyczne oprogramowanie okazało się być "niedasię" nie do obejścia.

Spytałem się Roga gdzie mogę kupić nowy komputer.
- A jaki?
- Może być taki jak ten, który za dopłatą oddaliśmy do "utylizacji".
- Z qwerty i angielskim oprogramowaniem?
- Tak!
- Uuuuu... Ciężko. Niemalże niedasię

W tym momencie moja twarz nabrała koloru flagi byłego ZSRR a ciśnienie tętnicze przekroczyło poziomy określane przez WHO jako bezpieczne. Rog chyba wyczuł moją desperację. Bąknął cicho, że zobaczy co da się zrobić, po czym dał nogę do swojej kanciapy.

Po pracy, w domu wyciągnąłem z szafy naszego pierwszego, małego laptopa. Jest już w wieku szkolnym (ma ponad 7 lat) i wciąż działa. Na drugim laptopie zainstalowałem Linuksa (dało się!!!).

A następnego dnia Roger przesłał mi linka do strony firmy, gdzie można na specjalne zamówienie kupić "anglojęzyczny" komputer. Za dopłatą, rzecz jasna! Nie sprawdzałem czy to ta sama firma, która "utylizuje" stare komputery z naszej organizacji.

PS. Ktokolwiek wpadł na pomysł by równolegle do standardu "qwerty" wprowadzić standard "azerty" zasługuje na wieczną pogardę i zapomnienie! Niech pamięć o tym durnym ciołku gnije w zakurzonych mrokach przeszłości! Bałwan jeden!

Wednesday, June 13, 2007

Fluctuat Nec Mergitur

Czyli "Rzuca nią fala ale nie tonie". Rzecz jasna mowa o małej łódeczce - symbolu Paryża.

Monday, June 11, 2007

Bir Hakeim

Szesnasta dzielnica jest tuż za rzeką. Idąc spacerem spod wieży Eiffela do szesnastej dzielnicy najprościej przejść mostem Iena. Jeśli ma się jednak trochę więcej czasu, to warto przejść kawałek dalej, do następnego mostu.

Most Bir Hakeim (bo to o nim mowa) jest dwupoziomowy. Górą jeździ metro, dół jest dla samochodów i pieszych.


Idąc od strony lewego brzegu w połowie drogi natrafimy na podłużną wyspę - most nieco niezdarnie kładzie się na niej okrakiem. Ta wyspa, to Wyspa Łabędzi (L’ île des Cygnes) - całkiem miłe miejsce na niedzielny spacer.


Odwracamy się i ...


Po drugiej stronie mostu wyspa kończy się małym cypelkiem oferującym miły widok na Wieżę. Ten widok podziwia pomnik "Francji Odrodzonej".



Do prawego brzegu został kawałek. Za dnia ten rząd wiszących lamp i solidna stalowa konstrukcja wyglądają nobliwie i solidnie...



Jednak prawdziwego uroku most nabiera wieczorem, gdy otula go ciepłe światło starych lamp. Właśnie wtedy, wieczorami, gdy milknie codzienny harmider most budzi się z drzemki. Dusza staruszka Bir Hakeim odzywa się wtedy w stalowej konstrukcji, odbija się w szmerze wody i powiewach wiatru lekko hulającego w przęsłach. Ostatnie pociągi metra mówią "witamy" w swoim turkoczącym języku. Nawet figura "Francji Odrodzonej" zrzuca cały swój patos i zmienia się w figlarną wnuczkę, bawiącą się w ogórdku stargo dziadka Bir Hakeim.


Pomyślmy co by było gdyby Gałczyński swego czasu tworzył w Paryżu. W takim wypadku z pewnością zamiast o zaczarowanej dorożce, czytalibyśmy o zaczarowanym moście Bir-Hakeim.

Zaczarowany most...

Radziwill

Kolejny okruszek polskości na ulicach Paryża.


Pisownia poprawniejsza niż w przypadku "Ostrolenki" acz to "L" zamiast "Ł" nieco mnie razi.

Czy w ramach akcji odwetowej ustawimy w Warszawie przy palmie tabliczki "Rondo Szarla Degola"?

;-)

Tuesday, June 5, 2007

intermezzo

Lekkie zboczenie z tematu (którego i tak nie ma).

Mój kuzyn na swoim blogu przytoczył kilka anegdot ze swojego pobytu w szpialu. Warszawski szpital na Solcu (ortopedia). Moją uwagę przykuły wpisy o panu Jerzym i o dzwonku na sali. Nie wiem czy w zamierzeniu miały być śmieszne - mnie zszokowały.

Może to tylko wypadek przy pracy pielęgniarek i lekarzy? A może już wystarczająco długo nie bywałem w Polsce?

Monday, June 4, 2007

Ostrołęka

Miło że wspomnieli, ale z ortografii należy im się dwója!

PS. Pytanie za sto punktów (albo za butelkę niezłego wina): Gdzie zrobiono to zdjęcie?

Obrona Paryża

La Voie Triomphale czyli "droga triumfalna"to jedna z najłatwiej rozpoznawalnych osi widokowych Paryża.

Zaczyna się tuż przy Luwrze, od L'Arc de Triomphe du Carrousel . Potem biegnie przez plac Zgody polami Elizejskimi do Łuku Triumfalnego.

Kiedyś, za Łukiem, la Voie Triomphale powoli gubiła swoje początkowe nadęcie. Po kilku kilometrach droga opuszczała Paryż i wpadała do małego miasteczka Neuilly. Zaraz za Neuilly przecinała Sekwanę i biegła dalej granicą gmin Puteaux i Courbevoie, by ostatecznie zwiędnąć na ich peryferiach. Dalekich przemysłowych peryferiach peryferiów Paryża.

No może droga triumfalna nie więdła tak do końca. Była w sumie prosta jak kij i nawet z tak dalekiego zaścianka jakim kiedyś był koniec gmin Puteaux i Courbevoie widać było dumny Łuk Triumfalny i połyskujący w oddali Luwr.

Poza tym, na końcu drogi triumfalnej było spore acz senne rondo, na środku którego dawno temu wzniesiono pomnik upamiętniających obrońców Paryża z wojny francusko - pruskiej. Pomnik obrony Paryża. La Défense de Paris.


Kilkadziesiąt lat temu postanowiono zmienić wygląd końcówki Drogi Triumfalnej. W sumie nazwa zobowiązuje! Z niespotykanym dotąd rozmachem stworzono plany zagospodarowania granicy gmin Puteaux i Courbevoie. W oparciu o te plany, powoli i sukcesywnie powstała dzielnica biznesowa. Nowa dzielnica swoją nazwę wzięła od pomnika na środku starego ronda - La Défense.

Pomnik został tam gdzie stał. Kiedyś dumnie górował nad okolicą, teraz wygląda na przytłoczonego otaczającymi go wieżowcami. Kiedyś z wyższością obserwował lichotę przemysłowych przedmieść, teraz samemu musi znosić spojrzenia turystów zdziwionych obecnością takiego "rupiecia" na tym morzu nowoczesności.

Bo przecież La Défense w odróżnieniu od większości miast i dzielnic nie ewoluowało, nie rosło powoli, niczym drzewo dopasowując się do warunków zewnętrznych. La Défense stworzono na mocy autorytarnej, kompleksowej i absolutnej wizji architektów i planistów. Taka wizja nie ma historii i nie dba o historię. A pomnik... Pomnik został chyba trochę z nostalgii, trochę z litości. Gdzie indziej byłby klasycznym świadkiem tego co było, na La Défense ociera się o groteskę.

Thursday, May 31, 2007

Kanał Saint-Martin

Wybrałem się z Żoną na małą wycieczkę do wschodnich dzielnic Paryża, nad kanał Saint Martin. Metrem dojechaliśmy do stacji Republique, potem poszliśmy pieszo. Kanał St. Martin pochodzi jeszcze z czasów napoleońskich; zbudowany został dla poprawy zaopatrzenie Paryża w wodę. Dziś nie pełni już swej pierwotnej funkcji, jest za to ciekawostką przyciągającą turystów i spacerowiczów. Nasz przewodnik po Paryżu (i nasi znajomi) polecali kanał St. Martin jako fajne miejsce na miły, urokliwy spacer.

Na miejscu połowa naszej wycieczki (ja) uznała że istotnie jest to dość urokliwe miejsce. Druga połowa grupy (moja Żona) była odmiennego zdania. No bo niby ładny ten kanał. Wąski, ze szpalerem drzew no i te ładne, urokliwe mostki zerkające z góry na taflę wody; ale architektura okolicznych domów niespecjalna i masa różnych typków się kręci... Tak więc "urokliwość" kanału okazała się być rzeczą wielce subiektywną.

To co przykuło równo naszą uwagę to mały stateczek wycieczkowy wspinający się powoli kanałem. Tak tak, wspinający. Stateczek akurat mozolnie pokonywał kilka śluz. Przystanęliśmy na chwilę by obejrzeć tę ciekawostkę i zrobić kilka zdjęć.



Wednesday, May 30, 2007

Kir

Naszła mnie ochota na kir.

Kir to sympatyczny aperitif - do kieliszka nalewamy likieru z czarnej porzeczki i dopełniamy dobrze schłodzonym białym winem.

Likier z czarnej porzeczki miałem, brakowało mi odpowiedniego białego wina. Wybrałem się do pobliskiego sklepu w winem. Poprosiłem sprzedawcę o jakieś białe winko do zrobienia tego aperitifu.

Winiarz okazał się bardzo gadatliwy:
- Ha! Kir! - Ucieszył się - Zanim zaproponuję panu konkretne winko, może najpierw kilka słów wprowadzenia. Otóż kir został spopularyzowany, by nie rzec wynaleziony przez burmistrza miasta Dijon, pana Feliksa Kir. To właśnie na jego cześć nazwano ten drink.
Przez wzgląd na pochodzenie, oryginalny kir przyrządzamy z likieru Crème de Cassis de Dijon dopełnianego białym winem Bourgogne Aligoté.

Kupiłem butelkę Bourgogne Aligoté. Kir wyszedł (jak zawsze) bardzo smaczny.