Tuesday, December 11, 2007
Rzeźnicy z hal targowych
Tych hal już dawno nie ma. W latach siedemdziesiątych ustąpiły miejsca sporej stacji przesiadkowej metra i kolei (ta stacja to "Les Halles", jakby ktoś się nie domyślił). Razem z halami z okolicy zniknęli sprzedawcy i rzeźnicy. Zniknęli może jednak nie do końca. Tuż przy jednym z wyjśc ze stacji "Les Halles", na rogu ulic berger i des Prouvaires jest restauracja le Louchébem.
Le louchébem to w starym żargonie paryskich rzeźników "rzeźnik" (po francusku rzeźnik to le boucher) i istotnie w restauracji serwuje się wyłącznie mięso, duuuuużo świeżego, znakomitego mięsa, przyrządzonego w prosty sposób. Restaurację tę określa się z resztą jako hołd oddany rzeźnikom paryskim albo jako mekkę dań mięsnych.
W ostatni piątek udaliśmy się zatem do "rzeźnika". W karcie samo mięso (polecane style przyrządzania to saignant czyli "krwisty" i bleu czyli jescze bardziej surowy niż "krwisty"). Do tego w karcie zabawny słowniczek grawy rzeźników paryskich (kobieta -- une lamfé; mężczyzna un lesieum; szef -- un latronpuche). Zamówilismy, odczekaliśmy swoje i oto na naszym stoliku wylądowały dwa talerze z gigantycznymi kawałkami mięsa. Do tego dobre winko. Nieźle i tyle!
Thursday, November 22, 2007
Co ludzie sądzą o strajku?
A jutro w naszym domu planują krótki remont rur. W windzie pojawiła się nawet odpowiednia notka. I proszę -- jakaś 'życzliwa' dłoń od razu musiała powiązać to ze strajkiem i dać przy okazji wyraz swej dezaprobacie.
Ów anonimowy przeciwnik strajku ukończył przynajmniej kilka klas szkoły powszechnej. Świadczy o tym niechybnie wytknięcie pewnego błędu gramatycznego w tym krótkim tekście dokonane tą samą trzęsącą się dłonią, która kilka chwil przedtem i kilka linijek wyżej wyraziła swe potępienie dla strajku.
Strajk!
Strajk komunikacji miejskiej to coś paskudnego. Nagle, ni z tego ni z owego, wszystkie utarte ścieżki do pracy i pracy znikają, jakby zarósł je gęsty las. Na miejscu sympatycznego dylematu "czy wysiąść na Monceau (bliżej) czy na Villiers (spacer przyjemnym deptakiem pełnym sklepików i kafejek)", pojawia się krzyczące, namolne pytanie "jak do pracy???".
Tak więc miesiąc temu, podczas pierwszego strajku maszerowałem niczym Korzeniowski z Paryża na La Defense. Kilka dobrych kilometrów w jedną stronę. Dobre półtorej godziny bardzo (!) żywego marszu. Męczące, ale zdrowe (mam nadzieję) no i zaoszczędziłem na rowerze.
Ta "oszczędność" na rowerze wyszła mi bokiem jakieś tydzień temu gdy zaczął się kolejny strajk. Pierwszego dnia wziąłem urlop (miło). Drugiego dnia kolej podstawiła kilka pociągów na Defense z dworca Św. Łazarza (chaos + koszmarny tłok). Następnego dnia tych pociągów było ciut więcej (koszmarny tłok). W tym tygodniu niemrawo, bo niemrawo ale zaczęło kursować metro. Na początku linia jeden (trzeba mi było maszerować pół godziny od Pól Elizejskich), potem powolutku w tunelach pojawiać się zaczęły pociągi innych linii. Słowem, strajk zaczął się sypać.
Saturday, November 17, 2007
Beaujolais Nouveau
W czwartek darowałem sobie próbowanie -- po pierwsze mamy teraz strajk komunikacji publicznej, po drugie w piątek miałem masę roboty w biurze i nie w głowie mi było swiętowanie. W piątek jednak zagadała mnie moja znajoma z pracy, że niby podobno tegoroczne winko jest mocno ... bananowe.
No cóż. Po pracy umówiłem się z moją Żoną w małym, lokalnym bistro, tuż koło nas. Kelner przyniósł nam karafkę i ... istotnie! Bananowe! Świeżutkie! Fajniusie!
Dzisiaj na obiad mamy w planie kolejną buteleczkę!

Friday, November 9, 2007
Etretat.
Pół litra na głowę to za mało!
Moja Kochana zerknęła w kartę i stwierdziła:
-- Pół litra na głowę to za mało. Spokojnie wypiję więcej.
-- Ja raczej nie wypiję tyle -- jęknąłem zaskoczony -- Dla mnie pół litra to już i tak za dużo.
Koniec końców stanęło na 0,4 litra na głowę. Rozejrzałem się. Na stoliku obok kilka pustych kubków 0,2 (przy stoliku siedzą dwie dziewczyny); na dalszym stoliku -- trzy puste półlitrowe dzbanki (cztery dziewczyny przy stoliku).
Po chwili kelner przyniósł nasze porcje. Moja Kochana raz, dwa wypiła do dna.
-- Uwielbiam pitną czekoladę... -- Powiedziała z błogim uśmiechem na buzi.
No cóż...
A sam bar niczego sobie (tutaj jest jego strona www). Polecam!
Friday, November 2, 2007
Krótka sztuka na temat różnicy między aperitifem a digestifem
Dramatis personae:
Stewardessa (w roli stewardessy występuje stewardessa)
Pasażer (w tej roli wystepuję ja)
Stewardessa ciągnie powoli wózek z termosami z kawą i herbatą. W szufladach wózka widać szyjki małych buteleczek z alkoholami. Stewardessa podchodzi do siedzenia pasażera.
S: Kawa dla Pana?
P: Poproszę.
S: Z cukrem, śmietanką?
P: Z cukrem, bez śmietanki.
Stewardessa nalewa kawę do kubeczka. Po chwili podaje ją na małej tacce z 'firmową' porcją cukru.
S: Proszę.
P: Dziękuję.
S: A może skusi się Pan na jakiś mały digestif?
P: Chętnie! Poproszę whisky bez lodu.
Stewardessa otwiera szeroko (bardzo szeroko!) oczy. W oczach wielkie zaskoczenie, by nie rzec przerażenie.
S: (zaskoczonym głosem, kilka urywanych wdechów dla lepszego wrażenia): Ależ, ależ proszę Pana! Whisky to przecież aperitif, a teraz jest czas na digestif!
P: Dobra, niech będzie. Aperitif poproszę.
Stewardessa podaje pasażerowi whisky po czym (dla lepszego efektu końcowego) mdleje.
KURTYNA
Monday, October 29, 2007
Owoce morza
Zajechaliśmy do Etretat i zgodnie z planem polecieliśmy do restauracji. W restauracji, zgodnie z utartym zwyczajem podchodzi kelner, podaje nam kartę.
A w karcie - wspaniałość! - przyznacie to sami:
Są huîtres panachées, zwane ostrygami...
A do tego amandes, crevettes roses, crevettes grises, etrilles, praires, tourteau, langoustines, bulots, vignotsi -- czyli masa różnorakich owoców morza o obco brzmiących, acz wielce kuszących nazwach.
Wzięliśmy w ciemno największy talerz świeżych owoców morza, do tego winko.
Po jednej chwilce przyniesiono nam wino.
Po drugiej chwilce na naszym stole wylądował "zestaw małego chirurga". Czyli jakieś widelce, widelczyki, noże, nożyki, szycpce, szpikulce a nawet małe dziadki do orzechów.
Po trzeciej chwilce przyniesiono nam (tam taradam) owoce morza. Ułożone efektownie na dwóch talerzach, niczym tort weselny. Kraby, krewertki, ostrygi, różne muszle i ślimaki, a wszystko cudnie świeżutkie.
Pycha!!!
A samo Etretat ładne, nie powiem. Warto będzie wpomnieć o tym miasteczku w osobnej notce.
Friday, October 12, 2007
Lecimy (z opóźnieniem)
Tak więc jakiś czas temu wielka armia eurokratów udowodniła swoją użyteczność spiesząc z pomocą klientom spóźnialskich samolotów. W myśl regulacji unijnych tacy pasażerowie w zależności od skali opóźnienia mają prawo do picia / jedzenia / noclegu. Bardzo się cieszę tą troską urzędników o mój los i siedząc w lotniskowej poczekalni z wdzięcznością popijam darmową wodę mineralną z kubeczka 0,2 l (w przypadku mniejszych spóźnień) albo ze wzruszeniem przeżuwam starą, ale gratisową kanapkę (gdy opóźnienia są średnie). Większe opóźnienie zdarzyło mi się raz (tfu tfu) i tylko raz ze łzami w oczach mogłem pomyśleć o kochanych urzędnikach z Komisji którzy zatroszczyli się o moje prawo do pokoju w hotelu (nie zatroszczyli się niestety o prawo do dostępu do mojej walizki, albo o prawo do szczoteczki do zębów, grzebienia, piżamy, czystej bielizny etc. -- na pewno poprawią się w następnym podejściu)
W sumie można się spytać czego się czepiam. W takich Stanach, pasażerowie spóźniających się samolotów nie mogą liczyć nawet na darmowy kubeczek wody. Co racja to racja. Z drugiej strony latając po Stanach kilka razy zdarzyło mi się być na lotnisku na tyle wcześnie, że check in (albo boarding) na wcześniejszy lot do miejscowości do której leciałem jeszcze trwał. W takim wypadku podchodziłem po prostu do stanowiska obsługi i pytałem się, czy mogę lecieć tym wcześniejszym lotem jako że nie uśmiecha mi się czekanie na następny (na ogół oznaczało by to godzina - dwie czekania). Pracownik obsługi sprawdzał czy są miejsca na pokładzie, upewniał się czy lecę tylko z bagażem podręcznym i wydawał mi nową kartę pokładową na wcześniejszy lot. Szast - prast i gotowe. I to bez żadnych regulacji!
W Europie takie sytuacje są wykluczone! Tutaj nie ma mowy od bezinteresownej życzliwości. Tutaj wszystkie przywileje pasażera są komisyjnie regulowane - a regulator nie przewidział niestety sytuacji, w której ktoś załapie się na wcześniejszy lot. Na razie nie ma o tym mowy i już!
Przygoda w podobnym klimacie przytrafiła się ostatnio mojemu australijskiemu koledze z pracy, który ostatnio pojechał na spotkanie w Londynie pociągiem Eurostar. Spotkanie skończyło się wcześniej niż planowano i Danny był na dworcu na kilka godzin przed czasem odjazdu pociągu do Paryża. Australijczyk nie stracił języka w gębie, podszedł do kasy i wypalił następującą przemowę do kasjerki:
"Dzień dobry Pani. Miałem dziś spotkanie biznesowe, które się skończyło wcześniej. Mam tutaj bilet na pociąg Eurostar do Paryża. Mój pociąg odjeżdża za trzy godziny. Nie uśmiecha mi się czekanie tych trzech godzin na dworcu, mam więc pytanie: czy mógłbym jechać jednym z wcześniejszych pociągów? Teraz nie ma godzin szczytu i na pewno wiele miejsc jest wolnych - dla was to żadna różnica czy dane miejsce jest zajęte czy nie, a ja bardzo chciałbym być wcześniej w domu. Poza tym mój bilet jest na pociąg w godzinie szczytu - pociąg pewnie będzie pełny i z pewnością sprzedacie komuś moje miejsce z zyskiem. Tak więc i Wy i ja zyskamy na tym, że ja teraz pojadę. Co Pani na to?"
W odpowiedzi usłyszał "Nie rozumiem o czym Pan mówi, Sir" (plus wielkie zdumione spojrzenie jako bonus). Zapewniam, że nie chodziło o jego australijski akcent.
No cóż. Pozostaje liczyć, że Komisja szybko zajmie się tym problemem. Do tego momentu pozostaje rozkoszowanie się darmowym piciem w oczekiwaniu na opóźniony lot...
Bon voyage!
PS. Pozdrowienia dla pracowników linii US Airways i Continental Airlines!
Tuesday, October 9, 2007
Ostrygi
Mój Tata bardzo lubi ostrygi. Tak więc gdy ostatnio odwiedzili mnie Rodzice, to wiedziałem czego mogę się spodziewać na kolację.
I faktycznie, pewnego popołudnia wyszliśmy na chwilę z domu i kupilismy dwa tuziny ostryg. Przynieślismy je do domu, do kuchni i zaczęliśmy otwieranie.
Otwieranie ostryg jest proste. Teoretycznie. Puknąć, wsadzić nożyk w szczelinę, rozciąć. Gotowe. Praktyka okazała się być nieco bardziej złożona. Zaczęlismy małym nożykiem -- stukanie, pukanie po skorupce nic nie daje. Czort wie, gdzie ta szczelina. Po kwadransie mieliśmy otwarte raptem dwie ostrygi. Z małego nożyka przerzucilismy się na większy -- z marnym rezultatem. Potem Tata złapał za śrubokręt -- figa z makiem. W akcie desperacji chciałem iść po wiertarkę. Uprzedził mnie Tata, który wrzucił ostrygi do torby i poleciał do rybnego po pomoc.
Po dziesięciu minutach wrócił. Sprzedawca zgrabnie pootwierał wszystkie ostrygi i elegancko zaserwował je na stryropianowej tacce wyłożonej lodem. Nieźle! Do tego trochę cytrynki i szafa gra! Szybko wróciły nam humory.



Tuesday, October 2, 2007
Drzewo
Monday, October 1, 2007
Lipogram, czyli bez jednej kreseczki i jednego ogonka
Od tej pory z powodzeniem korzystam z duetu moich elektronicznych maszynek. Na laptopie mam Ubuntu, a na nowym, szafowatym desktopie klasycznego Windowsa XP.
Uczciwie powiem -- Ubuntu nie jest jak na razie w niczym gorsze od produktu firmy z Redmond. Jednak jeden drobiazg w linuksowym software nader mnie irytuje. Chodzi o brak polskich liter. To przez nie trzeba mi teraz pokazu nie lada gimnastyki lingwistycznej w tworzeniu tej oto notki. Notki bez jednego polskiego ogonka pod a lub e, bez jednej swojskiej kreski nad znaczkiem n, c, o, s czy z, albo w poprzek l.
Taka notka to w sumie znakomity lipogram. I to o wielkim stopniu komplikacji, bo nie tylko bez jednej ale bez sporej liczby literek!
I oto taki znakomity multilipogram prawie, prawie, prawie mi wyszedllllllł
;-)
Thursday, September 27, 2007
Włoski buziak
W kontekście mojego dziarskiego parkowania warto wspomnieć o dość radykalnej metodzie parkowania na tzw. "włoskiego buziaka". Metoda znana i praktykowana nie tylko w Paryżu, jak mniemam.
Parkując na włoskiego buziaka, wjeżdżamy autem tyłem powolutku (acz nie ślamazarnie) na upatrzone miejsce parkingowe. Wjeżdżamy, wjeżdżamy ... aż przyładujemy, znaczy się damy buziaka autku stojącemu za nami. Potem wrzucamy jedynkę i podjeżdżamy do przodu... powoli... powoli... łup!!! To jest cmok!!! Jeszcze kilka takich buziaczków z przodu i z tyłu i autko zaparkowane (albo raczej wciśnięte w miejsce parkingowe).
Dodam, że w przypadku motocykla zaparkowanego z tyłu "włoski buziak" może wydawać się nieco natarczywy...
PS. Kilka autek zaparkowanych "na buziaka":



Sunday, September 23, 2007
Najgorszy kierowca w Paryżu (ost)
Haha! Niespodzianka! Agencja okazała się być zamknięta. Karteczka na drzwiach obwieściła światu, że pracownicy zrobili sobie dwugodzinną przerwę na obiad. Cóż począć. Poszliśmy i my do lokalnego bistro na obiad. Do jedzenia wzięliśmy butelkę dobrego wina. Zdenerwowanie szybko nas opuściło a humory prędziutko nam się poprawiły.
Do agencji wynajmu wróciliśmy po obiadku. Pracownik agencji zauważył, że coś szybko nam poszło z przeprowadzką. "Pędziłem niczym rakieta z dopalaczami, he he heee!" rzuciłem od niechcenia. Facet z agencji opacznie chyba zrozumiał, że tymi dopalaczem było winko cośmy je wypili do obiadu, bo czym prędzej zabrał nam kluczyki...
Tak oto skończyły występy najgorszego kierowcy w Paryżu.
Do domu wróciliśmy metrem.
Thursday, September 13, 2007
Najgorszy kierowca w Paryżu (5)
- Wyskakuj z wozu i pokieruj mną przy parkowaniu.
- Coooo?! Nie ma mowy! Nie będziesz parkować tyłem! Znowu w coś przywalisz i to na oczach tych ludzi z agencji wynajmu samochodów. Stawaj tam dalej, przy krawężniku.
- COOOO??? JA NIE ZAPARKUJĘ???
Zaparkowałem! I w nic nie przywaliłem! Tere fere!
Obraziła się.
Najgorszy kierowca w Paryżu (4)
Występują: moja Kochana Żona (Ż) i ja (J)
***
Jedziemy szeroką aleją.
J. Zjadziesz mi drogę na mapie?
Ż. Noooo niezbyt.
J. Ok. Damy jakoś radę. Musimy tylko skręcić w rue Miromesnil. Powiedz mi jak ją zauwazysz.
Ż. Dobra.
Po prawej stronie zauważam tabliczkę "rue Miromesnil". Skręcam. Jedziemy rue Miromesnil.
Ż. (ze ślicznym uśmiechem na twarzy) To ta ulica!
***
Przejeżdżamy przez skrzyżowanie. Ruchem kieruje młodziutka, zgrabna blond policjantka w miniówie.
J. Świateł nie ma, ale za to jaka lala!
Ż. ŻE CO???!!! Obrazam się i za karę nie pomagam ci w prowadzeniu!
Mija kilka chwil pełnych ciężkiej ciszy. Kilka przecnic dalej ruchem na skrzyżowaniu kieruje młody policjant, postury Antonio Banderasa, w mundurze galowym.
Ż. (triumfująco) -- Aaaaaaale przystojniak!
Sic!
Najgorszy kierowca w Paryżu (3)
Staję na środku wszystkiego zgrabnie tarasując zatoczkę, bramę i wyjazd na parking. Voilà!
Wyładowujemy rzeczy (szybko!)
Dwa razy muszę cofać się bo jakieś ciołki koniecznie muszą wjechać na parking albo chcą jechać gdzieś na miasto. W sumie jest to całkiem ciekawa metoda na poznanie nowych sąsiadów.
Po kilkunastu minutach koniec wyładowywania. Jedziemy oddać Kangoo do wypożyczalni.
Najgorszy kierowca w Paryżu (2)
Nasze małe Kangoo ma zamalowaną tylną szybę (reklama), na lusterko wsteczne nie ma więc co liczyć. No nic. moja Kochana będzie mną kierować z chodnika.
Autko powoli wczołguje się w miejsce do parkowania. Dziarsko (i nieco chaotycznie) kręcę kierownicą. Moje Szczęście z chodnika macha do mnie dając mi jakieś znaki. Za Chiny ludowe nie wiem o co jej chodzi z tym machaniem ... ŁUP! Aha! Znaczy się machała, że nie mam już miejsca.
No nic, to tylko jakiś tam motocykl (wywrócił się).
Klnąc na czym świat stoi powili podjeżdżam do przodu i znów cofam autko wpasowując się w miejsce do parkowania. Moja Kochana znowu daje mi sygnały w jakimś dziwnym języku migowym ... ŁUP!!! Znowu ten cholerny motocykl! Co za matoł stawia motocykl na mojej drodze do parkowania!!!
Ustawiłem auto krzywo, tarasując jakiś przejazd. Szybko znieśliśmy wszystkie tobołki i paczki. Załadowane. Odjazd!
Motocykl z dwóch upadków wyszedł bez szwanku.
Wednesday, September 12, 2007
Najgorszy kierowca w Paryżu (1)
Właśnie dojeżdżaliśmy do celu. Wąska uliczka. Przed nami jechał jakiś samochód dostawczy. Do starego mieszkania zostało może z pięćdziesiąt metrów.
Nagle jadący przed nami samochód stanął. Kierowca wysiadł z szoferki, powoli obszedł swoja ciężarówke, oworzył drzwi bagażnika i zaczął wyładowywac towar. Tym towarem były szyby, masa szyb.
Za mną zatrzymał się samochód, za nim kolejny, potem kolejny. na końcu stanęła spora śmieciarka. No i co teraz robić? Ulica wąska, zawrócić się nie da, do tyłu nie ma jak, chyba że po dachach tych wszystkich aut i śmieciarki. Normalnie zdenerwowałem się! Byłem chyba jednak jedynym nerwusem na tej ulicy. Najspokojniejsze były ludki ze śmieciarki. Z papierosami w ręku leniwie obserwowały wyładunek szyb.
Po pół godzinie szyby wyładowano. Droga wolna!
Dodam, że uliczka była wąska; zupełnie tak jak ta na zdjęciu poniżej.

No nic. Jedziemy dalej...
Tuesday, September 11, 2007
Najgorszy kierowca w Paryżu (wstęp)
Jednym z takich szczegółów było przewiezienie kilku rzeczy ze starego mieszkania do nowego. Niby niewiele tego się zebrało - kilka paczek z książkami, trochę ubrań, obrazów, jakaś szafka, ekspres do kawy. Coś za dużo by przewozić to samemu metrem albo taksówką i jednocześnie za mało by angażować profesjonalną firmę przeprowadzkową. Słowem, było tego akurat tyle, by przewieźć to samemu samochodem.
Tylko skąd wziąć taki samochód? Oczywiście można poprosić znajomych, ale ja miałem lepszy (o niebo lepszy) pomysł -- wynajmę. Ha! W końcu nie raz już wynajmowałem samochód. Mam konieczne do tego doświadczenie i entuzjazm.
Raz dwa wyszperałem na sieci adres pewnej wypożyczalni. Następnego dnia, koło jedenastej rano razem z Żoną wypożyczyliśmy małego Renault Kangoo.
Pewnie zasiadłem za kierownicą. Stacyjka, jedynka, gaz i dalej jazda!
Monday, September 3, 2007
Mon Dieu!
Niby mam wymówkę. Sporo się działo -- szukanie nowego mieszkania, przeprowadzka, meblowanie itp. Z drugiej strony, to szukanie nowego mieszkania, przeprowadzka, meblowanie itp. winny być jakąś inspiracją do wpisu.
Nie ma zmiłuj, trzeba będzie coś napisać. Np. o parkowaniu w Paryżu. I o tym kto jest najgorszym kierowcą nad sekwaną. I o Ikei, za co ją lubimy i za co nie. I o tym jak pogodzić wynajem auta z piciem wina.
No to do roboty! Tematy są. Werwa też! Dalejże!
... zaczynam od jutra ;-)
Tuesday, July 31, 2007
Mieszkanko
Musiałem wykazać, że jestem bogaty jak stary kaczor z bajek Disneya, genialny jak ulepszony klon Einsteina, piękny jak Enrique Iglesias (czy jak mu tam), a w moich żyłach płynie krew koloru "błękit chabrowy". Osobnik wyłaniający się z mojego dossier godzien jest mieszkania przynajmniej w rajskiej Vallhalli, a nie tam w jakimś tam banalnym M3.
Mimo wszystkich mych zalet (tak pięknie udokumentowanych) dostało mi się tylko zwykłe mieszkanko...
... z którego nieopisanie się cieszę! Hura!
:-)
Monday, July 30, 2007
Montparnasse
Charakterystyczną budowlą dla tej okolicy jest największy w Paryżu wieżowiec zwany Tour Montparnasse. Wielki (210 metrów), niepodzielnie króluje nad okolicą.



Warto dodać, że budowa Wieżowca Montparnasse podziałała trzeźwiąca na władze Paryża. Dwa lata po otwarciu Tour Montparnasse zakazano dalszej budowy wieżowców w centrum Paryża.
Skoro już jednak Tour stoi gdzie stoi, to warto to jakoś wykorzystać. Na jednym z ostatnich pięter jest taras widokowy oferujący fantastyczne widoki na miasto - miejsce godne odwiedzenia podczas pobytu w Paryżu.

Sunday, July 29, 2007
Pada
Friday, July 27, 2007
Muzeum Bourdelle
Bolesny powrót
Wróciłem z wakacji.
Tam: szmaragdowe morze, plaża, palmy, słońce i generalnie wszystko, czego oczekuje się od wakacji.
Tu: miasto, chmury, zimno, pada... Do bani...
A tak swoją drogą. Ciekawe, co myśli taki antiguański (antigujski?) turysta po powrocie do domu z Paryża?
Tuesday, July 10, 2007
Wschód słońca... (ost.)
Na swoje nieszczęście do tytułu tej notki dodałem cyferkę "jeden" sugerującą ciąg dalszy.
Nie ma co ukrywać, lubię sobie pospać. Ciąg dalszy dłuuuugo nie nastepował.
Jednak całkiem niedawno, nadarzyła mi się okazja zrobienia zdjęcia wschodzącemu słońcu. Było to na waszyngtońskim lotnisku krajowym im. R. Reagana.

Et voilà! Mogę z czystym sumieniem ogłosić koniec fotografowania wschodów słońca.
Sunday, July 8, 2007
Pocztówka z wakacji
Monday, July 2, 2007
Wakacje
Przyjrzałem się moim ostatnim wpisom. Były jakieś takie ... zgorzkniałe.
Chyba potrzebuję urlopu.
Jadę nad morze...
A bientôt!
:-)
Banki
Większość spraw trzeba załatwić bezpośrednio w oddziale, w którym otworzyło się rachunek. Oddziały otwarte są tylko w dni powszednie (z długą przerwą na obiad); obsługa zazwyczaj jest nieuprzejma i arogancka. No i za wszystko (albo prawie wszystko) banki francuskie każą sobie dodatkowo słono płacić.
Dlatego też nikogo nie dziwi narzekanie na francuskie banki. W organizacji gdzie pracuję, w moim dziale, narzekają wszyscy. A że dział bardzo międzynarodowy to i sposoby narzekania różne; od bardzo powściągliwych (Tego zachowania nie da się żadną miarą zaakceptować!); poprzez pasjonacko-zdeterminowane (Od dziś mym celem życiowym jest: doprowadzić bank LCL do bankructwa!); aż po nieco żywiołowe (Banda zmutowanych debili, śmierdzących nierobów i durnych s***synów!!!).
Ostatnio dołączyłem się do chóru narzekających. Podliczyłem sobie wszystkie opłaty jakie płacę miesięcznie mojemu bankowi (Société Générale) za korzystanie z moich pieniędzy. Uzbierało się tego trochę: za prowadzenie konta, za pakiet jakiś-tam, za kartę, za drugą kartę, za transakcje nie-w-euro, za możliwość wzięcia kredytu, za doradcę, za doradcę doradcy, za trutututu, za Bóg-wie-co-jeszcze, za-gadkowe... Słowem wyszło dużo. O wiele za dużo.
Oprócz narzekania postanowiłem też działać. Skoro banki we Francji są złe, bardzo złe, albo nieopisanie złe, to może lepiej przenieść się do takiego "mniej złego"? Popatrzyłem na ofertę różnych banków i porównałem ich oferty. W efekcie stworzyłem krótką listę banków oferujących w miarę mało uciążliwe warunki prowadzenia konta (z dostępem przez Internet): Monabanq, Boursorama i HSBC.
Koniec końców przerzuciłem się na jeden z tych banków. Ciągle nie jest idealnie, ale przynajmniej nie tak tragicznie jak w Société Générale.
Na koniec mała obserwacja. Narzekanie na banki (albo cokolwiek innego) we Francji da się skrócić do dwóch słówek: "cholerne banki! (albo cokolwiek innego)". Narzekanie na banki (albo cokolwiek innego) w Polsce da się skrócić do dwóch słówek: "cholerny kraj!"
Znamienne?
Thursday, June 28, 2007
Podróbki
Otóż przez ostatnie kilka miesięcy pracowałem nad raportem o "podróbkach". Na ten temat nie ma za wielu danych, musieliśmy polegać raczej na "luźnych sygnałach".
Jednak nawet te luźne sygnały są i tak mocno niepokojące. Podrabianie to spokojny "biznes" - duży zysk, mała kara w razie wpadki. Podrabiane jest prawie wszystko i to na przemysłową skalę. Jeśli jest jakikolwiek produkt, za który ludzie zapłacą więcej widząc na nim metkę / logo / znak towarowy, to to coś najpewniej jest podrabiane. Najśmieszniejszy przykład to podrabiane banany. Chociaż w sumie to nie powinno dziwić. Przylepić nalepkę "chiquita" na jakiegoś bananowego nonejma to żadna filozofia. A skoro ludzie gotowi są zapłacić więcej za banany chiquity to piraci mają okazję do zarobku!
Rzecz jasna nie tylko banany są fałszowane. Także ubrania, zegarki, torby, paski, kosmetyki, produkty dla niemowląt (którzy rodzice nie gotowi są wydać więcej za markową odżywkę albo kosmetyk dla bobasa), części samochodowe, lekarstwa (!!!), batony, proszki do prania, sprzęt stereo, perfumy, płyty, rośliny (myślałeś że to rzadki okaz bambusa z Polinezji, a to pospolity fikus!), odżywki do włosów, komponenty chemiczne, telefony, alkohole, odtwarzacze mp3 itepe itede
Podróbki w różny sposób trafiają na rynek. Czasami sprzedawane są na rogu ulicy (wtedy kupujący nie ma wątpliwości że chodzi o produkt piracki), często jednak podrobione towary wchodzą na rynek znacznie wcześniej - w centrach logistycznych, albo hurtowniach. Wtedy nie tylko kupujący ale nawet sprzedawca w sklepie nie jest świadomy że taki np. markowy proszek do prania to tylko tania podróba (a potem słyszy się narzekania, że nawet te markowe proszki do prania są u nas do bani).
Jak duża jest skala piractwa? Nie wiadomo. Jak dotąd nie ma dokładnych i systematycznych danych o tym zjawisku. Piractwo nie jest postrzegane jako poważny problem, godny zainteresowania. Ot, ktoś tam kupił sobie tanią torbę z fajnym logo - żaden to problem!
Przykład: sobotnie popołudnie, mały kramik pod bazyliką Sacre Coeur...

Wednesday, June 27, 2007
Torba
W La Vallée byłem kilka razy. Podczas jednej z wizyt wpadła mi w oko torba wyeksponowana na wystawie jednego ze sklepów. Wszedłem, posłuchałem "Peanu Sprzedawcy na cześć torby" (refren: "Très chic, très chic, oh la la") i koniec końców kupiłem tę torbę.
Torba okazała się być całkiem przyjemna w noszeniu - wygodna, pojemna, niebrzydka (z resztą, po co się rozpisywać o torbie?) W pracy kilka osób życzliwie ją skomentowało - słowem nie wiązałoby się z tą torbą nic specjalnego, do czasu gdy wybrałem się na jeden weekend do Polski.
Moi znajomi z Polski na torbę zwrócili uwagę od razu; określili ją krótko i pogardliwie jako "babska". Fi donc! Niech dalej noszą te swoje brezentowe plecaki, zacofańcy!
Coś jednak w tym określeniu jest, bo zawsze gdy grzebię w torebce szukając kluczy / biletu / komórki / chusteczek / legitymacji do biura / iPoda / długopisu /cokolwiekinnego to wtedy przypominają mi się słowa mojej kochanej żony: "Nie masz pojęcia ile rzeczy może się zmieścić w damskiej torebce".

Wednesday, June 20, 2007
Awaria, czyli "niedasię"
- Niestety - uciął Rog - rozumiem Ciebie, ale wiesz... niedasię!
Tak więc od zeszłego wtorku mam w pracy nowy komputer (bardzo dobry). Szybki, z nowym monitorem, nowoczesnym oprogramowaniem po angielsku i klawiaturą qwerty. Stary komputer zabrano do utylizacji.
A w ostatnią niedzielę zepsuł mi się laptop. Był mniej więcej dwa razy starszy od mojego starego komputera z biura. Biedak nie wytrzymał kolejnej "niezwykle koniecznej" aktualizacji oprogramowania on-line. Próbowałem naprawiać, ale gdzie tam. Zepsuł się i tyle!
W serwisie powiedzieli mi, że tak starych laptopów nie naprawiają - niedasię!
Postanowiłem rozejrzeć się za nowym kompem. W pierwszych kilku sklepach "niedasię" usłyszałem przy pytaniu o klawiaturę "qwerty". Potem znalazłem "qwerty”, ale angielskojęzyczne oprogramowanie okazało się być "niedasię" nie do obejścia.
Spytałem się Roga gdzie mogę kupić nowy komputer.
- A jaki?
- Może być taki jak ten, który za dopłatą oddaliśmy do "utylizacji".
- Z qwerty i angielskim oprogramowaniem?
- Tak!
- Uuuuu... Ciężko. Niemalże niedasię
W tym momencie moja twarz nabrała koloru flagi byłego ZSRR a ciśnienie tętnicze przekroczyło poziomy określane przez WHO jako bezpieczne. Rog chyba wyczuł moją desperację. Bąknął cicho, że zobaczy co da się zrobić, po czym dał nogę do swojej kanciapy.
Po pracy, w domu wyciągnąłem z szafy naszego pierwszego, małego laptopa. Jest już w wieku szkolnym (ma ponad 7 lat) i wciąż działa. Na drugim laptopie zainstalowałem Linuksa (dało się!!!).
A następnego dnia Roger przesłał mi linka do strony firmy, gdzie można na specjalne zamówienie kupić "anglojęzyczny" komputer. Za dopłatą, rzecz jasna! Nie sprawdzałem czy to ta sama firma, która "utylizuje" stare komputery z naszej organizacji.
PS. Ktokolwiek wpadł na pomysł by równolegle do standardu "qwerty" wprowadzić standard "azerty" zasługuje na wieczną pogardę i zapomnienie! Niech pamięć o tym durnym ciołku gnije w zakurzonych mrokach przeszłości! Bałwan jeden!
Wednesday, June 13, 2007
Monday, June 11, 2007
Bir Hakeim
Most Bir Hakeim (bo to o nim mowa) jest dwupoziomowy. Górą jeździ metro, dół jest dla samochodów i pieszych.

Idąc od strony lewego brzegu w połowie drogi natrafimy na podłużną wyspę - most nieco niezdarnie kładzie się na niej okrakiem. Ta wyspa, to Wyspa Łabędzi (L’ île des Cygnes) - całkiem miłe miejsce na niedzielny spacer.

Odwracamy się i ...

Po drugiej stronie mostu wyspa kończy się małym cypelkiem oferującym miły widok na Wieżę. Ten widok podziwia pomnik "Francji Odrodzonej".


Do prawego brzegu został kawałek. Za dnia ten rząd wiszących lamp i solidna stalowa konstrukcja wyglądają nobliwie i solidnie...


Jednak prawdziwego uroku most nabiera wieczorem, gdy otula go ciepłe światło starych lamp. Właśnie wtedy, wieczorami, gdy milknie codzienny harmider most budzi się z drzemki. Dusza staruszka Bir Hakeim odzywa się wtedy w stalowej konstrukcji, odbija się w szmerze wody i powiewach wiatru lekko hulającego w przęsłach. Ostatnie pociągi metra mówią "witamy" w swoim turkoczącym języku. Nawet figura "Francji Odrodzonej" zrzuca cały swój patos i zmienia się w figlarną wnuczkę, bawiącą się w ogórdku stargo dziadka Bir Hakeim.

Pomyślmy co by było gdyby Gałczyński swego czasu tworzył w Paryżu. W takim wypadku z pewnością zamiast o zaczarowanej dorożce, czytalibyśmy o zaczarowanym moście Bir-Hakeim.
Zaczarowany most...
Radziwill
Tuesday, June 5, 2007
intermezzo
Mój kuzyn na swoim blogu przytoczył kilka anegdot ze swojego pobytu w szpialu. Warszawski szpital na Solcu (ortopedia). Moją uwagę przykuły wpisy o panu Jerzym i o dzwonku na sali. Nie wiem czy w zamierzeniu miały być śmieszne - mnie zszokowały.
Może to tylko wypadek przy pracy pielęgniarek i lekarzy? A może już wystarczająco długo nie bywałem w Polsce?
Monday, June 4, 2007
Ostrołęka
Obrona Paryża
Zaczyna się tuż przy Luwrze, od L'Arc de Triomphe du Carrousel . Potem biegnie przez plac Zgody polami Elizejskimi do Łuku Triumfalnego.
Kiedyś, za Łukiem, la Voie Triomphale powoli gubiła swoje początkowe nadęcie. Po kilku kilometrach droga opuszczała Paryż i wpadała do małego miasteczka Neuilly. Zaraz za Neuilly przecinała Sekwanę i biegła dalej granicą gmin Puteaux i Courbevoie, by ostatecznie zwiędnąć na ich peryferiach. Dalekich przemysłowych peryferiach peryferiów Paryża.
No może droga triumfalna nie więdła tak do końca. Była w sumie prosta jak kij i nawet z tak dalekiego zaścianka jakim kiedyś był koniec gmin Puteaux i Courbevoie widać było dumny Łuk Triumfalny i połyskujący w oddali Luwr.
Poza tym, na końcu drogi triumfalnej było spore acz senne rondo, na środku którego dawno temu wzniesiono pomnik upamiętniających obrońców Paryża z wojny francusko - pruskiej. Pomnik obrony Paryża. La Défense de Paris.

Kilkadziesiąt lat temu postanowiono zmienić wygląd końcówki Drogi Triumfalnej. W sumie nazwa zobowiązuje! Z niespotykanym dotąd rozmachem stworzono plany zagospodarowania granicy gmin Puteaux i Courbevoie. W oparciu o te plany, powoli i sukcesywnie powstała dzielnica biznesowa. Nowa dzielnica swoją nazwę wzięła od pomnika na środku starego ronda - La Défense.
Pomnik został tam gdzie stał. Kiedyś dumnie górował nad okolicą, teraz wygląda na przytłoczonego otaczającymi go wieżowcami. Kiedyś z wyższością obserwował lichotę przemysłowych przedmieść, teraz samemu musi znosić spojrzenia turystów zdziwionych obecnością takiego "rupiecia" na tym morzu nowoczesności.
Bo przecież La Défense w odróżnieniu od większości miast i dzielnic nie ewoluowało, nie rosło powoli, niczym drzewo dopasowując się do warunków zewnętrznych. La Défense stworzono na mocy autorytarnej, kompleksowej i absolutnej wizji architektów i planistów. Taka wizja nie ma historii i nie dba o historię. A pomnik... Pomnik został chyba trochę z nostalgii, trochę z litości. Gdzie indziej byłby klasycznym świadkiem tego co było, na La Défense ociera się o groteskę.



Thursday, May 31, 2007
Kanał Saint-Martin
Na miejscu połowa naszej wycieczki (ja) uznała że istotnie jest to dość urokliwe miejsce. Druga połowa grupy (moja Żona) była odmiennego zdania. No bo niby ładny ten kanał. Wąski, ze szpalerem drzew no i te ładne, urokliwe mostki zerkające z góry na taflę wody; ale architektura okolicznych domów niespecjalna i masa różnych typków się kręci... Tak więc "urokliwość" kanału okazała się być rzeczą wielce subiektywną.
To co przykuło równo naszą uwagę to mały stateczek wycieczkowy wspinający się powoli kanałem. Tak tak, wspinający. Stateczek akurat mozolnie pokonywał kilka śluz. Przystanęliśmy na chwilę by obejrzeć tę ciekawostkę i zrobić kilka zdjęć.
Wednesday, May 30, 2007
Kir
Kir to sympatyczny aperitif - do kieliszka nalewamy likieru z czarnej porzeczki i dopełniamy dobrze schłodzonym białym winem.
Likier z czarnej porzeczki miałem, brakowało mi odpowiedniego białego wina. Wybrałem się do pobliskiego sklepu w winem. Poprosiłem sprzedawcę o jakieś białe winko do zrobienia tego aperitifu.
Winiarz okazał się bardzo gadatliwy:
- Ha! Kir! - Ucieszył się - Zanim zaproponuję panu konkretne winko, może najpierw kilka słów wprowadzenia. Otóż kir został spopularyzowany, by nie rzec wynaleziony przez burmistrza miasta Dijon, pana Feliksa Kir. To właśnie na jego cześć nazwano ten drink.
Przez wzgląd na pochodzenie, oryginalny kir przyrządzamy z likieru Crème de Cassis de Dijon dopełnianego białym winem Bourgogne Aligoté.
Kupiłem butelkę Bourgogne Aligoté. Kir wyszedł (jak zawsze) bardzo smaczny.
