Wednesday, July 30, 2008

Fin, czyli koniec.

– Chyba przestanę pisać bloga.
– Dlaczego?
– Znudziło mi się. Coraz mniej frajdy mi to sprawia, a coraz bardziej staje się nużącym obowiązkiem.
– Taki "elektroniczny wyrzut sumienia"?
– Tak. Coś w tym stylu.
– A co zrobisz z tym co napisałeś? Tak po prostu skasujesz?
– Raczej nie. Kosztowało mnie to trochę czasu i wysiłku. Szkoda by mi było tak po prostu to skasować.
– Więc co z tym zrobisz?
– Zgram na dysk, ugładzę w jakimś edytorze i wydrukuję w małym nakładzie. Mam nadzieję zrobić z tego taki mały album dla rodziny, znajomych. No wiesz... Potem skasuję.
– Będziesz tak wciskał ten album każdemu? Może dorzucisz jeszcze do tego swoje zdjęcie?
– No nie... Dam tylko tym, którzy będą mieli na to ochotę.
– No to powodzenia.
– Merci.

A zatem słowo się rzekło. Fin, czyli koniec!

Tuesday, July 29, 2008

Po burzy

Był wieczór, późny wieczór. Wieczorem była burza. Po burzy na drobną chwilę pojawiło się niebo przetkane gasnącymi promykami zachodzącego słońca.

Taki mały obrazek; trochę nadziei.

Zamiast Photoshopa

Podparyskie La Défense. Tłumy ludzi idących zewsząd wszędzie. Każda fotografia tego miejsca to przynajmniej kilka(naście) osób w kadrze. Nie każdy to lubi. Ci co nie lubią mogą zawsze "poprawić" swoje zdjęcie w Photoshopie.

Co jednak ma począć fotograf-amator, który akurat nie dysponuje dostępem do tego programu?

Można skoncentrować się na szczytach budynków. Wtedy ryzyko uchwycenia jakiegoś ludzika znacznie maleje (trzeba tylko uważać na czyścicieli okien).

Można też przyjść robić zdjęcia w weekend. Wtedy Défense wyglada jak wyczyszczone w Photoshope. O tak:

Friday, July 25, 2008

Najlepsze (chyba) autko w Paryżu

Ktoś tam zapytał się raz mnie, czy nie zamierzam kupić sobie samochodu. Bo przecież wygoda, przyjemność, prestiż.

Od razu rozmarzyłem się.... Jadę sobie MOIM WŁASNYM autem. Dużym, szybkim, luksusowym. Mmmmm... fantazja...

Po chwili jednak zaktywizowała się ta bardziej rozsądna grupka moich szarych komórek. Naczelny argument przeciw (po co ci auto???) poparto wyliczeniami (cena auta, cena parkingu, cena ubezpieczenia, cena benzyny), wizją stania w korkach i przypomnieniem moich jakże uroczych rajdów po Paryżu.

Auta więc nie kupuję, ani nie zamierzam kupować. Pozwoliłem sobie jednak na taki mały window shopping, albo raczej na badanie naukowe w temacie "Jakie autko byłoby dla mnie najlepsze?"

Odpowiedź jest prosta: Smart.

To małe autko wciśnie się w każdą szczelinkę, w każdy skrawek wolnego miejsca. Chcesz zaparkować na takim tycim miescu tuż przy pasach? Nie ma sprawy!

Naszła ochota na piknik w parku i nie ma wolnego miejsca do parkowania? Ze Smartem to nie problem.

No i jeśli ma się dwa Smarty (bo na przykład druga połowa kategorycznie żąda auta dla siebie) to zawsze można upchnąć je na jednym klasycznym miejscu parkingowym.

Fajny ten smart. Może jednak kupię sobie jednego (albo dwa)?

Tuesday, July 8, 2008

Głupia rynna

Dom, okno, drzwi, latarnia, balkon, rynna.

No rany, że niby jest coś w tym??? No niby co? Coś (he he) magicznego??? Ty popatrz tylko jak rysują dzieciaki. Prostokącik to dom. W tym prostokąciku kwadracik (okno) i drugi prostokacik (drzwi). Tak po prostu. Dom to dom. Okno to okno. Drzwi to drzwi. Nie ma w tym żadnej filozofii! W żadnej latarni, balkonie ani głupiej rynnie!

Nie ma? To nad czym ja się właściwie zastanawiam? W sumie to sam nie wiem nad czym. Wiem tylko, że idąc na spacer po najbliższej okolicy zawsze zwracam uwagi na domy, okna, drzwi, latarnie, balkony, rynny. Są szczególne, niezwykłe, pyszne niczym z krainy czarów. A ja czuję się wtedy jak młoda Alicja, która właśnie traci całą swą naiwną pewność siebie odkrywszy że w "głupiej rynnie" też może być coś magicznego.



Friday, June 20, 2008

Dobre rady pani domu

W dzisiejszej rubryce nasi mili czytelnicy znajdą rozwiązanie jakże palącego i istotnego problemu: "jak przechować szampana w otwartej butelce"?

Jest to sytuacja znana większości obytych pań domu, gdy danego wieczoru pojawiają się niespodziewani, acz wielce szanowni goście. Gospodarze, w zgodzie z dobrym obyczajem i powiedzeniem „czym charta bogata tym rada” sięgają do lodówki po butelkę szampana by powitać szanownych gości kieliszkiem tego wykwintego napoju. Czasami jednak goście nie okazują się aż tak wielkimi koneserami szampana jak gospodarze zakładali i degustacja kończy się tylko na jednym kieliszku.

W tym momencie gospodarze stają przed problemem: co zrobić z resztą tego szlachetnego trunku w butelce?

Najprostsze rozwiązanie (dopić), nie wchodzi rzecz jasna w rachubę. Szanująca się pani domu nie dopuści do częstowania gości trunkiem, który nie budzi ich zachwytu.

Można też po prostu odstawić w połowie pełną butelkę do lodówki, ale wtedy istnieje poważne ryzyko, że szampan utraci część ze swoich jakże cennych bąbelków stanowiących o jego jakości. Na to gospodarna pani domu też nie może sobie pozwolić.

Taką po części opróżnioną butelkę można zatkać specjalnym korkiem do zatykania w części opróżnionych butelek szampana. Kupno takiego korka byłoby jednak znaczącym obciążeniem dla domowego budżetu i niewątpliwie rzuciłoby na panią domu ponury cień niegospodarności.

Najlepszym rozwiązanie, które podpowiadamy i gorąco polecamy jest włożenie w szyjkę butelki metalowej łyżeczki (rzecz jasna przed wstawieniem butelki do lodówki). Owa niepozorna łyżeczka w wyśmienity sposób powstrzyma proces utraty przez szampana jakże cennych bąbelków. Redaktorzy rubryki nie znają wprawdzie zjawisk fizycznych odpowiedzialnych za to, mogą jednak z czystym sumieniem polecić tę metodę jako tanią, prostą i wielce skuteczną.

Poniższa fotografia ilustruje otwartą butelkę szampana przygotowaną do przechowywania w lodówce.


Na zakończenie dodamy, iż na najbliższe dwa tygodnie redakcja udaje się w Pieniny by odetchnąć świeżym górskim powietrzem. Z tego też powodu działalność edytorsko-publicystyczną zawiesza się. Darzbór!

Sunday, June 15, 2008

Mecz

Tyle się trąbi o tych zawodach w kopaniu piłki, zdecydowałem się więc w końcu iść z prądem i popatrzeć na mecze w telewizji. Oglądam sobie właśnie grę Czech z Turcją.

Mecz jak mecz. Dwudziestu facetów lata po trawie za piłką. Nawet wciągające. Rozprasza mnie tylko nieco ten francuski komenatator.

Po pierwsze wszystkie nazwiska wymawia obowiązkowo po francusku. Tak więc Jablunkovski to żąblinkoski (akcent na końcowe ski) a Čech to cieć.

Po drugie w krytycznych momentach komentator wyrzuca z siebie głośne O! LA LA LA LA LA...

W sumie niezbyt mi to przeszkadza (najwyżej trochę rozprasza), ale moja Kochana się śmieje! A mówią że kobiet futbol nie rusza...

Tuesday, June 10, 2008

I jeszcze coś o paryskich mieszkankach

Na wstępie ostrzegam: w poniższej notatce większość treści to klasyczne narzekactwo i niewyszukany sarkazm. No bo skoro już (kilka postów temu) zacząłem temat o paryskich mieszkaniach, to z chęcią napiszę jeszcze jakie wady miały te, które oglądałem.

Oczywiście większość z nich miała wadę "brak widoku na Wieżę Eiffla".

A jakie są inne popularne wady paryskich mieszkanek? Ano takie:
- Ciemne. Paryskie kamienice są niewątpliwie urocze, są jednak przy tym dość wysokie (6 pięter to standard) i gęsto rozmieszczone przy wąskich ulicach, z małymi podwórkami - studniami w środku. Sporo mieszkań na niższych piętrach tonie w permanentnym półmroku.
- Głośne. Stare kamienice to często stare, stylowe okna o pojedyńczej szybie. Dla hałasu nie jest to żadna bariera. Co ciekawe często bywa tak, że gdy mieszkanko jest jasne to od razu jest głośne (Bo skoro jest jasne, to pewnie okna wychodzą na w miarę szeroką ulicę. Ulica szeroka, więc pewnie ruchliwa, na dodatek z ogródkami kawiarnianymi.)
- Źle rozplanowane. Co ja się mieszkań - potworków naoglądałem... Np. mieszkanie 50 m2 z czego połowę (!) zabiera kręty korytarz. Albo mieszkanie w amfiladzie: pokój - kuchnia - sypialnia - toaleta.
- Bez ogrzewania -- tylko zabytkowy kominek w rogu pokoju. Powodzenia.
- "Termoadaptacyjne" -- czyli zimne zimą, gorące latem (to tak w nawiazaniu do tych pięknych, starych okien).
- Drogie... Co tu wiele pisać. Drogie i tyle!

A co do termodadaptacyjnych okien, podczas jednego ze spacerów naszła mnie ostatnio myśl, że być może meszkańcy tej kamienicy mają nienajłatwiej:

Thursday, June 5, 2008

Podróż

(Pociąg relacji Tel Awiw – Jerozolima. 01.06.2008)

Tym razem coś o podróży.

Wczoraj przyleciałem do Izraela. Leciałem Alitalią z przesiadką w Rzymie. Podróż niczym teleportem. Szybko. Rano Paryż. Zaraz Rzym. Po chwili Tel Awiw. Raz, raz, raz. Bzzzzzyk i już na miejscu. Tu i tam. Koniec.

Dzisiaj jechałem pociągiem z Tel Awiwu do Jerozolimy. Na stacji zjawiłem się na czterdzieści minut przed odjazdem (dawno nie jeździłem koleją, to chyba przyzwyczajenie z lotnisk) – miałem zatem dość czasu by napić się kawy i pogapić się na kilku podrożnych czekających na peronie.

W końcu nadjechał pociąg. Zająłem miejsce w wagonie, odjazd. Pociąg jechał niespiesznie, powoli kołysząc się na torach. Patrzyłem się przez okno – sunęliśmy wolno przez pola słoneczników -- dziesięć rzędów, dziesięć rzędów, kolejne dziesięć rzędów. Potem przez gaj pomarańczowy – dziesięć drzewek, dwadzieścia drzewek... Po jakimś czasie na naszej drodze zaczęły pojawiać się niewielkie wzgórza. Pociąg cierpliwie wczołgiwal się między nie, ostrożnie wijąc się po torach.

Jechałem i jechałem. Koła pociągu turkotały miarowo, a ja czułem kolejne, osadzające się na mnie kilometry. Pomyślałem sobie, ze to może właśnie jest prawdziwa podróż, gdy na kazdy kolejny odcinek drogi należy poświęcić trochę czasu, gdy nie da się niczego ominąć, przeoczyć, przegapić. Tak powoli, systematycznie, niespiesznie.

Doskonale to opisał to już wielki Zbigniew Herert w opowiadaniu "Pana Montaigne'a podróż do Italii", skoro jednak i mnie dane bylo doświadczyć takiego zauroczenia podróżą, to czemu nie miałbym go utrwalić (pal sześć że naiwnie)? Szkoda tylko że muszę do tego użyć cyfrowo-bezdusznego komputera, zamiast prostego ołówka i zwykłego notesu.

Dwa wrażenia z delegacji (krótko)

Wyjechałem na kilkudniową delegację do Izraela. Dzień w Tel Awiwie. Cztery dni w Jerozolimie. Wrażeń sporo, ale postanowiłem "upublicznić" tylko dwa, najbardziej fotograficzne.

Po pierwsze -- graffiti. U nas znak Gwiazdy Dawida na murze to (najpewniej) dodatek do kretyńskich, rasistowskich bazgrołów. W Tel Awiwie (najpewniej) to dość anarchistyczna w formie deklaracja patriotyzmu / nacjonalizmu.

Po drugie -- kwiaty. Bez komentarza.

Jeszcze coś o "prawdzie ekranu" (ciąg dalszy)

Chciałem sprawdzić czy takie filmowe klimaty z poprzedniej notki występują w "realu" -- w końcu trzeba taką "prawdę ekranu" odnieść do "prawdy czasu". Postanowiłem zabawić się w scenarzystę i poszukać takiej arcyparyskiej kawiarenki.

Na tropie różano-szansonowych klimatów zaszedłem się tam, skąd Wieżę widać najlepiej, czyli w okolice Trocadero. I oto proszę -- na samym placu Trocadero, dokładnie na osi Pól Marsowych jest kafejka z widokiem na Wieżę. Hura! Niestety do pełnego szczęścia brakowało kilku szczegółów. Widok na wieżę zasłaniały drzewa i przejeżdżające samochody, na dodatek warkot aut skutecznie psuł filmową atmosferę. Zamiast stylowej latarni i roweru był plakat reklamowy, motocykl i kilka zaparkowanych samochodów. No i przy stolikach zamiast kilku romantycznie-paryskich zakochanych par, królował zbity, brzęczący tłumek turystyczno-biznesowy.

Wyglądało to tak:
A widok był taki:

Ale cóż to za problem dla dobrego filmowca??? Drzewa się zetnie, plac Trocadero można zamknąć dla ruchu (na czas kręcenia filmu), latarnię i rower weźmie się z rekwizytorni, hałas ulicy zastąpi filmowy podkład muzyczny (akordeon) a turystów i biznesmenów przerobi się komputerowo w zakochane pary. I voilà! "Prawda czasu" zmienia się w "prawdę ekranu"!

Thursday, May 22, 2008

Jeszcze coś o "prawdzie ekranu"

„Prawda ekranu” (czyli przykładowa scena z filmu):

Paryż, wiosna albo lato. W ostateczności wczesna jesień. Zbliżenie na dziewczynę i chłopaka siedzących na ulicy, przy stoliku kawiarnianym. Stolik niewielki, okrągły. Na stoliku dwie filiżanki kawy albo dwa kieliszki z czerownym winem. Stolik jest na chodniku, jednak w kadrze nie ma jezdni ani samochodów, tylko trochę elegancko ubranych przechodniów. W jednym z rogów kadru stylowa latarnia z przypietym do niej rowerem.
Na drugim planie (w oddali, po drugiej stronie ulicy) Wieża Eiffla.

Dziewczyna spoglada na chłopaka. Zbliżenie kamery na ich twarze. Po chwili ich głowy schylają się ku sobie do pocałunku. Kamera zdecudowanie oddala się od nich i obejmuje całą Wieżę Eiflla na drugim planie. Jako podkład muzyczny -- romantyczne "chanson" na akordeonie.

Koniec ujęcia


Sprawdziłem ostatnio jak taka "prawda ekranu" ma się do "prawdy czasu". Wyniki niebawem.

cdn.

Tuesday, May 20, 2008

Paryskie mieszkanka, czyli prawda ekranu

Zdaniem niektórych są dwie prawdy: „prawda czasu” i „prawda ekranu”. Jedna z „prawd ekranu” głosi, że Wieża Eiffla jest widoczna z każdego okna w Paryżu (link dla sceptycznych czytelników). Z własnego doświadczenia kinowego dodam, że najczęściej Wieżę Eiffla widać z okien wielkiej, komfortowej sypialni pięć na pięć metrów, albo z okien pysznego, wielgaśnego salonu w stylu Ludwika Fafnastego, albo z balkonu / tarasu wielkości kortu tenisowego. Jeśli film jest o studentach / artystach / pracownikach kawiarni to Wieżę widać z okien praktycznego i jakże uroczo przytulnego mieszkanka średniej wielkości (koniecznie na wzgórzu Montmartre).

Taaaa... W sumie to można pomyśleć, że brak widoku z (przynajmniej) jednego z okien na Wieżę Eiffla to poważna wada paryskiego mieszkania. Szukając lokum do wynajęcia w Paryżu należy być zatem wyczulonym nie tylko na takie oczywiste potencjalne wady jak hałas, nieszczelne okna, pokoje wielkości walizek, albo zły rozkład pomieszczeń, ale także (o ile nie przede wszystkim) na brak widoku na słynną Wieżę.

A jak ta „prawda ekranu” ma się do „prawdy czasów w których żyjemy”? No taaaak. W zeszłym roku rozglądałem się za nowym mieszkaniem na wynajem. Z kilkunastu mieszkań jakie oglądałem dwa miały widok na Wieżę.

Pierwsze było koło Avenue Bosquet. Ogłoszenie zachęcało -- Romantyczne, nowoczesne, trzypokojowe mieszkanie z windą. Romantyczne -- bo mieszkanie na poddaszu, więc były skosy i urocze minibalkoniki metr na metr. I właśnie z jednego z tych minibalkoników widać było czubek Wieży Eiffla. Czyli w sumie widok na Wieżę był!

Niestety mieszkanko miało kilka innych wad. Trzy pokoje okazały się w rzeczywistości dwoma pokojami (duży pokój był na tyle duży, że właścicielka policzyła go sobie za dwa); winda na poddasze nie dojeżdżała (z ostatniego piętra wąskimi schodami trzeba było drałować w górę na piechotę); nie było kuchni (w jednym z kątów dużego pokoju postawiono kilka szafek, zlew i kuchenkę); nie było korytarza ani przedpokoju (mieszkanie wyglądało jakby kilka pomieszczeń na strychu połączono drzwiami umieszczonymi w przypadkowych miejscach). A to wszystko za 1600 euro miesięcznie plus opłaty za gaz i prąd. Nie zdecydowałem się.

Drugie mieszkanie było koło Radia Francuskiego. Prestiżowe mieszkanie z fenomenalnym widokiem na Wieżę. Na mapie sprawdziłem że w pobliżu mieszkania nie było żadnej stacji metra, tylko stacja kolejki podmiejskiej "Maison Radio France". Na tej linii kolejka jeździ co 20 minut. -- tak więc dojazd kiepski. No ale nic. Postanowiłem mimo wszystko pojechać i obejrzeć to lokum.

Mieszkanie okazało się być na pierwszym piętrze narożnej kamienicy. Drogie (też 1600) ale sympatyczne, nie powiem. Z pokoju na samym rogu widać było wieżę Eiffla w całej swej okazałości -- dokładnie tak jak na filmach! Otwierzyłem drzwi balknowe by nacieszyć się widokiem z małego tarasiku -- wrrrrrraaarrarrarrrrrrrrrtututututwrrrrriiiiiiooooiiiiiooooiiiiiooooiiiioowrrrrrrrrrrr. Zamkąłem drzwi. No tak tuż obok mieksznia było spore skrzyżowanie. Zrezygnowałem.

Koniec końców wynająłem mieszkanie ciche, ustawne, z osobną kuchnią i stacją metra pod nosem, za to bez widoku na Wieżę Eiffla. Cóż...

Sunday, May 18, 2008

Śniadanie

Wczoraj była sobota, a wczorajsze śniadanie było nieco inne.

Tym razem na postanowiłem bowiem upiec na sniadanko kupione zawczasu mrożone bułki z czekoladą. Plus takiego rozwiązania wydawał się jasny -- można nie wychylać nosa z domu w sobotni poranek. Potencjalny minus to oczywiście nieznana jakość takich mrożonych i odgrzewanych bułeczek. No ale do odważnych świat należy -- postanowiłem przetestować mrożone bulki.

Tak więc w sobotę rano obdudziłem się i powoli poczłapałem do kuchni. Włączyłem ekspres do kawy i wyjąłem z zamrażalnika paczkę z bułkami. Sprawdziłem na opakowaniu czas pieczenia. Dwadzieścia pięc minut. Sporo. No ale co począć? Właczyłem piekarnik, zrobiłem sobie kawy, wstawiłem blade, zmrożone bułki do nagrzanego piekarnika i czekam...

Po dziesięciu minutach z piekarnika zaczął dolatywac kuszący zapach świeżych bułeczek. Oho! Zapowiada się obiecująco.

Po piętnastu minutach bułki zaczęły się pięknie rumienić a ich aromat zrobił się nieznośnie zniewalający. Co gorsza ten cudny zapach rozlał się na całe mieszkanie i wywabił z sypialni moją Ukochaną (śniadanie gotowe? nieeee?? jak to, przecież tak ładnie pachnie bułkami???). Bułeczki robiły się coraz bardziej rumiane i apetyczne. Zapach stawał się nie do zniesienia. Warowalismy dzielnie przed piekarnikiem niczym strażnicy przed pałacem Buckingham. Ostatnie pięć minut dłużyło się niemiłosiernie. Powooooli.... Aż w końcu nadeszła ta chwila, hopla!


Piękny zapach nie oszukiwał. Bułki smakowały zniewalająco.

Thursday, May 15, 2008

Łuk

Dzisiaj dwie sprawy w temacie łuku.

Po pierwsze, zapytałem się raz Googla o obrazki Łuku Triumfalnego. Google szybciutko odpowiedziało masą stron po dwadzieścia obrazków każda. Na pierwszej stronie trzy czwarte zdjęć było z Paryża. Jeden obrazek dużego Łuku z Defense, a na reszcie "klasyczny" Łuk Triumfalny z placu de Gaulle'a (odtąd zwany Łukiem) . Przyjrzałem się nieco uważniej tym fotografiom. Większość z nich została zrobiona od strony Pól Elizejskich albo ich przedłużenia. Na wszystkich fotkach Łuk został sportretowany en face -- jak fizjonomia w paszporcie. Cóż za karygodne niedopatrzenie! W końcu na plac de Gaulle'a wpada dwanaście ulic, czmu więc większość zdjęć robi się tylko z dwóch z nich??? Postanowiłem nadrobić to niedopatrzenie. Oto Łuk z profilu (widok z alei Kléber):


Druga rzecz też o łuku, ale bez związku z resztą notki. Moja angielska kolezanka z biura skarżyła się na niedżentelmeńskie i wyjątkowo grubiańskie (uh uh uh) zachowanie służb ochrony na lotnisku Waszyngton Dulles. Poszło o jej bagaż podręczny a konkretnie o łuk i kołczan ze strzałami które tam wsadziła. Na nic zdały sie tłumaczenia, że ciężko użyc tej broni w celu porwania samolotu. Łuk poleciał w bagażu rejestrowanym.

Wednesday, May 14, 2008

Kilka zdjęć z wakacji

Fajnie było na wakacjach i tyle. Tylko coś ten wyluzowany wakacyjny nastrój nie chce mnie opuścić. Wrzucę kilka pstrykniętych tu i ówdzie fotek z wakacji (z komentarzami nieco od czapy) może mi przejdzie?

Bajkowo


Pocztówkowo


Kaktus (niewątpliwie fan heavy metalu)


Praca dyplomowa ucznia Gustawa Eiffela


Oż kurrr... ale wino!!!


Obrazki w przestrzeni publicznej -- kiedyś i dziś


Mur. Wielki.

Nie tylko w Monako winda jest środkiem komunikacji publicznej.


Tramwaj nocny...


...tylko śmignął.

I tyle!

Monday, May 12, 2008

Koniec długiego weekendu

Tadam! Wrócilismy z długiego weekendu. Przez dziesięć dni wojażowaliśmy sobie po Portugalii.
Kraj spokojny i zrelaskowany, acz (jak celnie ujęła to moja żona) określenie "zrelaksowany kraj" oznaczna, że to mieszkańcy tego kraju są zrelaskowani i na luzie. Turystom może być nieco trudniej o relaks, gdy na przykład muszą obserwować półgodziną rejestrację w hotelu (wyluzowana recepcjonistka nie ma się po co spieszyć), albo czekać półtorej godziny na autobus (wyluzowany pan w informacji pomylił kartki w rozkładzie).

Ale nic. Luzik. W sumie było bardzo fajnie.

Thursday, May 1, 2008

Długi weekend

Długi weekend to instytucja znana nie tylko w Polsce, we Francji również. A ten weekednd jest
wyjątkowo długi. Z małymi dziurami aż 10 (dziesięć!) dni. Dziury raz-dwa załatałem urlopem i oto jedziemy sobie na wakacje. Należą mi się chyba, zwłaszcza po moim ostatnim potężnym przyspieszeniu w publikowaniu notek na blogu (aż sam jestem zaskoczony).

No dobra. Jedziemy.

Ciao!

Sunday, April 27, 2008

Wiosna?

Wiosna w tym roku przyszła z zaskoczenia. Długo było chłodno, nijako, aż w końcu wiosna zrobiła taki mały blitzkrieg i trrrrach! Z dnia na dzień zrobiło się plus dwadzieścia pięc stopni.

Ludzie, jak ludzie -- raz dwa wylegli na ulice w letnich ciuchach. Gorzej drzewa. Niektóre długo zwlekały z kwitnieniem i teraz wygląda na to, że na gwałt chcą nadrabia zaległości.

Av. Carnot

Av. Wagram

Coś dla maturzystów

Idziemy sobie aleją Friedlanda. Aleja pełna kasztanowców. Kwitnących kasztanowców. Nieomylny znak że nadchodzi czas matur!



A zatem, specjalnie dla maturzystów z francuskiego, mała powtórka ze słówek:

kasztanowiec -- le châtaignier matura -- la baccalauréat
egzamin -- l'examen (le)
zdawać egzamin -- passer un examen
kopanie rowów -- le fossoyage


Powodzenia i bon courage!

Saturday, April 26, 2008

Piżama -- uzupełnienie

A oto "zasięg piżamy" w sobotni poranek.

Na początku wychodzimy z bramy:


Piekarnia jest po lewej stronie, między Chińczykiem a Japończykiem. W piekarni możemy kupić: bagietkę, rogaliki, bułki z czekoladą, rogaliki z migdałami, drożdżówki pistacjowe, naleśniki (z czekoladą, albo z cukrem), ciastka (np. babeczki cytrynowe, truskawkowe, malinowe):

Za piekarnią jest malutki sklepik spożywczy. W razie czego można tam kupić soki:

Czas zerknąć do portfela. Jeśli zbliżam się do zera, to po drugiej stronie ulicy jest bankomat:

Zaraz obok jest mięsny -- można kupić niezłą szynkę:

Tuż obok są:
- sklep z serami: świeże masło i maaaaasa ciekawych serów,
- małe delikatesy: uwielbiam ich babeczki z jabłkami i pasztecikiem z gęsich wątróbek:

Naprzeciwko naszej bramy jest warzywniak. Czas na truskawki albo maliny:


A teraz szybko do domu. Kawa stygnie!

Piżama

Gdzieś w labiryncie internetu wpadły mi w oko wyniki ankiety Jak śpią Polacy. Nie pamietam dokładnie wszystkich wyników, poza jednym ciekawym szczegółem. Otóż zdaniem ankietowanych pań, mężczyźni w Polsce nie mają ładnych rzeczy do spania. Ankietowane panie narzekały na swoich panów, którzy kładąc się do łóżka zakładają bure, nieapetyczne piżamy w stylu wczesnych lat osiemdziesiątych, albo stare, porozciągane tiszerty reklamowe. Wniosek z ankiety był taki, że najlepiej niech mężczyzna śpi nago.

Wygląda więc na to, że sporo mężczyzn wstydzi się swoich piżam. Że niby piżama jest taka niemęska, podtatusiała, by nie rzec pierdołowata.

Błąd.

Piżama może być fajna, lekka, sympatyczna, schludna i niekrępująca. Całkiem bogate oferty takich firm jak np. Arthur albo Christian Cane są dostępne zarówno w małych sklepikach jak i w dużych domach towarowych. Każdy facet (przynajmniej we Francji), przy odrobinie dobrej woli może więc znaleźć jakąś ładną pyjama dla siebie. W takim stroju łatwo i przyjemnie zasypiać, a rano na pewno złagodzi on widok swojego zaspanego odbicia w lustrze. Słowem, ładna piżama nieźle poprawia samopoczucie.

Mam kilka takich lekkich, sobotnich piżam. Sobotnich, bo w takiej piżamie aż chce się wylegiwać długo w łóżku w weekendowy poranek. I rzecz jasna z chęcią bym się tak lenił (najlepiej do południa) w każdą sobotę, gdyby nie jedna bardzo istotna sprawa ... śniadanie!!!

Śniadanie to przecież bardzo istotna sprawa -- na dłuższą metę ciężko lenić się z pustym brzuchem. Niby można iść do kuchni i zrobić sobie kanapkę albo płatki na mleku. Takie rozwiązanie byłoby jednak pójściem na łatwiznę. Przecież tuż, tuż obok naszej bramy jest sporo sklepików oferujących masę kuszących różności w sam raz na sobotnie śniadanie.

Co począć? Najlepiej zostać w piżamie -- szybko wciągnąć dżinsy, zarzucić jakąś kurtkę albo płasczyk i wyskoczyć na te kilka chwil, na błyskawiczne zakupy śniadaniowe. Po najdalej pięciu (pięciu!) minutach jestem z powrotem. Z kilkoma dekadencko kruchymi bułkami z czekoladą. Albo z ciepłymi rogalikami z migdałami. Albo z łubianką truskawek / malin /jagód. Albo z kilkoma soczystymi plasterkami szynki. Albo z wyborną ciepłą babeczką nadziewaną pasztetem i grzybami. Albo z kapitalnym, świeżym serkiem no i z chrupiącą bagietką...

Podczas gdy ja robię zakupy, moja Kochana przygotowuje kawę.

Tak więc po pięciu minutach możemy powoli cieszyć się sobotnim śniadaniem (w kuchni albo w łóżku). Do tego kawa, sok pomarańczowy, a od czasu do czasu szampan. Słowem fajne, zrelaskowane śniadanie w leniwy sobotni poranek ... oczywiście pod warunkiem że jest się w niekrępującej i eleganckiej piżamie.

Wednesday, April 23, 2008

Errata

Drobna errata do wpisu o nowym mieszkaniu. Zamiast "rajskiej Vallhalli" wstawić "rezydencji w stylu Blejka Keringtona".

Przyczyną erraty jest nasza niedawna biurowa dyskusja o wakacjach. Gadaliśmy o różnych fajnych słonecznych miejscach i w którymś momecie porównałem wymarzony cel podróży do "rajskiej Vallhalli". Spotkało się to z ostrą kontrą mojego duńskiego kolegi, który stwiedził, że przecież "Vallhalla to miejsce gdzie wielcy wojownicy idą po śmierci. Toczy się tam nieustająca, bezpardonowa, wielka bitwa. Wszyscy wojownicy giną o zachodzie słońca i ożywają o poranku by dalej kontynuować swą wieczną walkę! Vallhalla to miejsce pełne krwi, agresji i szału bitewnego, które do wymarzonych wakacji ma się dokładnie nijak!". Dla dodania większej wagi swoim słowom Duńczyk zaczął latać dookoła stolika z kawą wymachując długopisem niczym mieczem i porykując dziko w jakimś narzeczu zrozumiałym tylko Wikingom i ludziom w stanie upojenia alkoholowego.

A zatem, już się poprawiam pisząc niniejszą erratę. Velbekomme, panie Karsten.

Tuesday, April 22, 2008

Język francuski w praktyce

Język francuski w praktyce lubi się rządzić, rozpychać i tupac nogą. A to dlatego, że Francuzi lubią (do bólu) swój język. Zostawmy na boku moralną ocenę tego pożałowania godnego szowinizmu i przejdźmy do dwóch ciekawych przykładów.

Po pierwsze, podczas rozmowy prowadzonej po angielsku z Francuzką / Francuzem należy być przygotowanym, że wszystkie nazwy geograficzne będa wymawiane po francusku.

Przykłady z życia:
-- Byłam na wakacjach w Ihą (chodziło o Iran), podróżowaliśmy między Tehhą a Isfhą (tadam! chodziło o Teheran i Isfahan).
-- Następna konferencja będzie w Behhlę (po dłuższym namyśle załapalismy, że chodzi o Berlin).
-- Pasazerowie odlatujący do Dethła proszeni są do gejtu numer osiem (chodziło o Detroit. Mało nie przegapiłem swojego lotu!)

Po drugie -- skrótowce i skróty. Jeśli jest jakiś angielki skrót (np. AIDS albo NATO) to należy go (1) rozwinąć, (2) przetłumaczyć na francuski, (3) zwinąć z powrotem.

Tak wieć jeśli podczas rozmowy (po angielsku) Francuz/ka powie że ktoś chorował na "sajda" to znaczy że chodziło o AIDS (czyli SIDA po francusku). Słysząc OVNI, myślimy UFO. OTAN to NATO. I tak dalej.

Uwaga! Nie wszystkie skróty mają swoje francuskie odpowiedniki i ewentualna pomyłka może zostać odebrana jako nabijanie się z języka Woltera. Przykład (z zycia wzięty):

Francuzka: Dokąd idziecie na obiad?
My: Gdziekolwiek. Może być nawet Pe-Ef-Ka.
Francuzka: Pe-Ef-Ka?
My: Nooo... Pule Fri du Kątaki. Czyli to co wszędzie indziej nazywane jest KFC.
Francuzka: uhhhh... (do tego potężnie wymowne spojrzenie o napięciu liczonym w megawoltach)

No i zrozum tu Francuzów!

Monday, April 21, 2008

Biblioteka

Zgodnie z miejską mitologią kazdy mer Paryża (albo każdy prezydent Francji -- zależy od wersji mitu) pozostawia po sobie w Paryżu "pamiątkę". Jakąś imponującą budowlę-symbol. W sumie, tak jak sie przyjrzeć kilku imponującym inwestycjom na terenie miasta, to istonie, da się zauwazyć pewną regularność. Prezydent Pompidou, to rzecz jasna Centre Georges Pompidou, wyglądajace jak mała rafineria. Panu Valéremu Giscard d'Estaing przypisywany jest Instytut Świata Arabskiego - zaskakująco proste pudełko upstrzone arabeskami. Jacques Chirac to nowoczesno-naturalne Muzeum Quai Branly, tuż koło Wieży Eiffla. No i Prezydent Mitterrand. on ma na koncie aż dwie budowle -- wielki Łuk na La Défense (doskonale widoczny spod "starego" Łuku Trimfalnego) oraz nowoczesny kompleks budynków Biblioteki Narodowej.

Biblioteka Narodowa rozsiadła się w południowo-wschodniej części miasta. Daleko, ale można tam łatwo dojechać nową, czternastą linią metra. Razu jednego wybralismy się więc na spacer.

Pierwsze zerknięcie na Bibliotekę z falującej kładki rozpiętej nad Sekwaną. Wrażenie to rozmach, przestrzeń. Poczułem się (trochę) jak w Nowym Jorku. Aż się prosi by zrobić zdjęcie...

... i jeszcze jedno...
...iiii. O jejku jak wieje! To juz predzej wietrzne Chicago, a nie nowy Jork! Zmykamy do metra (jest stacja tuż koło Starbucksa) ...

... i koniec wycieczki!

Sunday, April 20, 2008

Nie wszystko złoto co się świeci

Niedaleko nas jest mały sklepik. Mały, acz obiecujący. Obiecujący, acz do czasu.

Po kolei jednak.

Sklepik wyglada z zewnątrz jak luksusowa cukiernio-piekarnia. Marmur, ciemne drewno, złocenia tu i tam, ach i och, żyrandol z kryształami, ekspedientki w koronkach, tju tju tju i oh la la. Słowem -- nie zachęcało nas to do zakupów.

Nie zachęcało nas to przez dłuuuugi czas, aż pewnego dnia zachciało nam się ciastek. Zachciało nam się tak nagle, niespodziewanie, tu i teraz. Co gorsze, ta nagła ochota na ciacho złapała nas gdy wracaliśmy do domu, tuż obok tego "posh-sklepiku". Cóż począć, nie ma rady! Weszliśmy kupić jakieś słodkie co nieco.

Ćwierkająca (uroczo!) ekspedientka poleciła nam dwa bizantyjsko wyglądające ciasteczka. Poproszę, dziękuję, do kasy. Przy kasie zauważyłem jakieś intrygujące butelki. Butelki były z cidrem i z poiré.
-- Poproszę jeszcze poiré.
-- Oczywiście, ćwir, ćwir, ćwir.
I do widzenia.

[Małe wtrącenie: Cidre, czyli musujący napój z fermentowanego soku jabłkowego, znam i bardzo lubię. Cydrowego odpowiednika z gruszek, poiré, jeszcze nie próbowałem. Moja decyzja zakupu tuż przy kasie, była zatem opisanym w każdej książce o teorii i praktyce marketingu "zakupem spontanicznym".]

Po kilku chwilach byliśmy w domu. Roziwązaliśmy wstążeczki z kartoników. Ojojoj. Jak ładnie! Jakie urocze ciasteczka. Postawiliśmy je na stoliku obok butelki z poiré. Ach, jak miło. Aż się prosi by zrobić zdjęcie...

cyk:



Nadszedł czas degustacji...

Ciasteczka -- dykta (ale jakże ekskluzywna),
Poiré -- taki lepszy jabol. Albo raczej gruszol.

A nasza piekarnia była akurat zamknięta... ech...

Wednesday, April 16, 2008

Bajka o Cour Saint-Émilion

Dawno, dawno temu było sobie miasto o nazwie Paryż. W Paryżu żyli sobie ludzie. Różni ludzie. Młodzi i starzy, grubi i chudzi, poważni i żartownisie, miłośnicy rogalików i ci co woleli bułki z czekoladą. Jednak wszyscy ci różni ludzie mieli jedną wspólną cechę -- bardzo lubili wino, a w szczególności wino z południa Francji. Było to dawno temu, w czasach gdy nie było jeszcze autostrad i tirów, gdy nie było jeszcze dużych hal pod miastem, a w sklepach nie można było kupić małych chłodziarek do przechowywania wina. Więc wszyscy ci ludzie zachodzili w głowę jak przewieźć do Paryża masę tego dobrego wina z południa Francji i gdzie je przechowywać.

Zebrali się więc raz wszyscy ci paryżanie na jednym z dużych placów. Radzili, debatowali, aż w końcu ktoś rzucił pomysł by wino przewozić koleją żelazną, dla lepszego rozładunku wszystkich tych kadzi z winem zbudować specjalną stację kolejową i od razu postawić przy niej magazyn, gdzie przywożone winko można by bylo przechowywać.
-- Brawo! -- krzyknęli paryżanie i raz dwa zbudowali stację i magazyny na wino.

I wszystko działo się tak jak miało się dziać, ale z czasem jednak coś zaczęło się powoli psuć. Coraz mniej wina przyjeżdżało do Paryża koleją żelazną. Coraz mniej kadzi rozładowywano na dworcu i coraz mniej butelek leżakowało w piwnicach. Nie żeby paryżanie przestali nagle lubić wino. Po prostu zaczęto budować coraz więcej autostrad, po których zaczęły jeździć tiry z winem, duże hale pod miastem były wygodniejsze w składowaniu butelek od ciasnych magazynów przy stacji kolejowej, a w sklepach zaczęły pojawiać się małe chłodziarki.

-- I co teraz? -- stropili się paryżanie, którym żal zrobiło się nagle starych magazynów z winem. Bo tak naprawdę to mieszkańcy Paryża bardzo polubili ten pocieszny widok małych, magicznie przykurzonych magazynów z pękatymi kadziami (nie mówiąc już o samym winie Saint-Émilion, które pite w piwnicach magazynów smakowało po prostu bajkowo) .
-- Nie damy zburzyć naszych małych magazynów! -- rzekli -- Oddamy je szynkarzom i karczmarzom. Oni pozwolą nam cieszyć się niepowtarzalnym smakiem Saint-Émilion pitego w tych murach!

Jak postanowili tak uczynili. W starych magazynach szynkarze i karczmarze prędziutko urządzili masę miłych knajpek, restauracyjek i barów z winem. A dla swojej wygody (bo przecież po winie nie wolno prowadzi automobilu!) mieszkańcy raz dwa zbudowali nową linię metra do samych magazynów.

I żyli długo i szczęśliwie.
...

Czy ta bajka jest prawdziwa? Nie wiem. Fakt jednak faktem, przy stacji metra Cour Saint-Émilion jest mała uliczka z kilkoma uroczymi barami z winem urządzonymi w starych magazynach...

Tuesday, April 15, 2008

Mały obrazek z kolejką linową w tle

W jeden z ostatnich weekendów wybralismy się na drugą strone miasta, w okolice Parku Bercy i nowej Biblioteki. Te okolice zasługują na osobną notkę, którą prędzej czy później (raczej później) wysmaruję. Teraz mam czas (i zapał) tylko na mały obrazek z naszej wycieczki.

Stoimy sobie zatem nad Sekwaną, na nowocześnie rozpiętej kładce dla pieszych. Słońce sympatycznie świeci sobie w towarzystwie kilku puchatych obłoczków. W dole wolno płyną barki, łódki, stateczki. Na nabrzeżach trochę spacerujących. Gdzie nie spojrzeć widać plamki świeżo - wiosennej zieleni, poprzetykanej kolorami kwiatów. Słowem -- miły dzień.

Stałem sobie tak na tej kładce i podziwiałem spory jacht, który zacumował kilka metrów dalej. Jacht jak jacht -- fajnie żeby się pogapić kilka minut. Drewniany pokład (ahoj marynarze!), maszty (ahoj kapitanie!) i cała pajęczyna lin, linek i różnych sznurków -- fajny obrazek.


I oto w tle, patrząc przez sznurki, linki i liny, po odległym moście pomyka sobie mała kolejka. Kolejka widziana przez linki. Taka "kolejka linowa", hi hi...


... i koniec obrazka!

Sunday, April 13, 2008

Zakupy

Proszę uprzejmie -- oto fotografie zakupów streszczonych w ostatniej notce:

"jego"


"jej"

:-)

Friday, April 11, 2008

Déjà vu

Ostatnia sobota.

Wyszliśmy na zakupy po „buty dla niego”.

Wróciliśmy z parą butów dla niego, parą butów dla niej, sweterkiem dla niej, z dwoma wiosennymi płaszczykami dla niej i z lekkim szalem dla niej.

Normalnie déjà vu!

;-)

Thursday, April 10, 2008

Smętnie o winach francuskich (PSS)

A jednak nie. Nie. Odwołuję moje ekstatyczne pienia o winach francuskich. Pomyliłem się. Marność i lipa...

Po kolei jednak. Zachęceni smakiem tego fajniutkiego, lekkiego winka poszliśmy jeszcze raz na targi. Bo może winiarz ma w zanadrzu jakąś inną niespodziankę? Zobaczymy. Na naszym "słonecznym" stoisku nie było jednak naszego winiarza, tylko jakaś niemrawa jejmość. Opryskliwa, niesympatyczna, powolna ... uch! Lekceważącym ruchem nalała nam po próbce ciężkiego Bordeaux. Pamiętając entuzjazm wczorajszego gospodarza na tym stoisku, nieśmiało zagadnąłem ową femme:
--
Wczoraj Pani mąż...
-- Mąż? -- przerwała mi -- To nie mój mąż, tylko mój szef i właściciel tej winiarni! (Tu nastąpiło wymowne przewrócenie oczami dookoła wszystkich możliwych osi).

Nic nie kupiliśmy. W smętnych nastrojach opuściliśmy targi. Vanitas vanitatum, czyli marność i lipa...

... ... o cholera!

Idę ja sobie, proszę Ciebie, ulicą Cardinet do metra. A tu nagle! Niespodzianka! I to jaka! Normalnie zamurowało mnie!!! Nigdy bym się tego tam nie spodziewał! Normalnie, w biały dzień, patrzę...

wolne miejsce parkingowe!!!

Dobrze że miałem aparat, to od razu zrobiłem zdjęcie -- inaczej nikt by mi nie uwierzył!!!

Tuesday, April 8, 2008

Smętnie o winach francuskich (PS)

Odwołuję to co napisałem w ostatniej notce. Bo jednak! Jednak nie wszystko stracone! O, witaj jaskółko nadzieję zwiastująca. Jeszcze Francja nie zginęła!

Porzucając natchniony ton i przechodząc do konkretów. Na ostatnich targach wina wypatrzyliśmy winko. Winko wyróżniające się marketingowo na tle tej całego nadęto bezpłciowego tłumu win francuskich ...

Radośnie jasna, letnia etykietka. Do tego krótki opis smaku i kilka wskazówek do czego to winko pasuje. Nasz entuzjazm zwielokrotnił winiarz -- konkretny facet mówiący po angielsku (łoraaaany, okaz równie rzadko spotykany, co yeti na pustyni!) Winiarz płynną angielszczyzną zachwalał nam winko przedstawiając je w prostych słowach jako doskonały element letnich pikników i znakomity dodatek do sobotnich obiadów, pasujacy w zasadzie do każdego radosnego posiłku, pod warunkiem że w tle leci Bob Marley.

Bomba! Kupiliśmy 24 butelki.


Vive la France!